KOC: Wędrując przez bory i knieje

0
1135

KOC – Klub Osobników Czytających, w którym bardzo różni kulturalni czytelnicy dzielą się z „Rymsem” wspomnieniami ze swoich niepokojących, obrazoburczych, poruszających, wzruszających lektur dzieciństwa i wczesnej młodości. W części dwudziestej: Sebastian Banaszczyk.

Doprawdy samemu trudno mi w to uwierzyć, szczególnie patrząc z perspektywy teraźniejszości, ale w dzieciństwie i bardzo wczesnej młodości praktycznie w ogóle nie czytałem. Książki nie interesowały mnie chyba za bardzo, bo nie pamiętam właściwie żadnej – może oprócz „Króla Maciusia Pierwszego” oraz „Rogasia z Doliny Roztoki”, którego to kazano mi czytać w szkole.

Dziwne… Tym bardziej, że w mieszkaniach moich rodziców i dziadków książek nie brakowało, a ja byłem raczej typem o konstrukcji psychicznej czytelnika: dzieckiem wrażliwym, introwertycznym, mającym bogaty świat wewnętrzny, inteligentnym. W dodatku analfabetą przestałem być bardzo wcześnie dzięki staraniom babci Zosi, która uczyła mnie pisać metodą powielania jej staromodnych zawijasów.

Tomy, tomiki i tomiszcza stały zatem na półkach, lecz ja po nie raczej nie sięgałem. Może oprócz „Trzech muszkieterów”, którzy opatrzeni byli intrygującymi mnie wtedy ilustracjami. Właśnie – ilustracjami!

I stała się kolejna zadziwiająca mnie dziś rzecz – zatonąłem po uszy w świecie obrazków z „dymkami”.

Młodym osobom urodzonym już po tzw. transformacji ustrojowej może się to wydać mało prawdopodobne, ale w schyłkowym okresie PRL-u, kiedy to dorastałem, komiks w naszym kraju miał się bardzo dobrze i rozkwitał… Rzeczywistość bywała ponura, półki w sklepach pustawe, ale my-dzieciaki mogliśmy się cieszyć całkiem pokaźnym wyborem kolorowych zeszytów i pism. A ich spektrum, z tego co pamiętam na podstawie własnej kolekcji, było dość szerokie – od adaptacji klasyki literatury („Dr Jekyll i Mr Hyde”, „Przygody dobrego wojaka Szwejka”), przez rzeczy bliższe naszej aktualnej wtedy rzeczywistości („Jonka, Jonek i Kleks”, „Tytus, Romek i A’Tomek”) aż po wyprawy w świat s-f („Funky Koval” czy komiksy na podstawie teorii Ericha von Dänikena)… Sporo jak dla ucznia podstawówki! Choć oczywiście, by móc się tymi wszystkimi wspaniałościami cieszyć, trzeba było mieć szczęście i zdążyć upolować zdobycz w opustoszałych sklepach, w których najrzadsze skarby dostępne były jedynie spod lady, dla „swoich” albo tylko przez ułamek sekundy, w trakcie którego rzesza wygłodniałych nabywców wykupowała wszystko, co „rzucili”.

Jako czytelnik nie pomknąłem jednak w kosmos, ani nie skusiłem się na wyprawę w odległą przyszłość odmalowaną przez futurystyczne fantazje rysowników – stało się coś przeciwnego: cofnąłem się daleko w czasie, a i to nie przy pomocy nowoczesnej technologii czy wehikułu stworzonego przez szalonego naukowca. Cofnąłem się na własnych nogach, idąc po zakurzonym trakcie wiodącym przez bór zamieszkany przez tury – moim ulubionym komiksem stał się “Kajko i Kokosz”, a świat stworzony przez Janusza Christę był dla mnie najbardziej czarowny.

Oczarowała mnie jego swojska, pradawna „słowiańskość”, już nie całkiem pogańska, ale wciąż tak bardzo odległa w czasie, że niemal baśniowa. Lubiłem zatapiać się w bardzo plastycznie oddanej przyrodzie – we wspaniałych prastarych krajobrazach z górami, jeziorami, grodami, chatami, warowniami, tajemniczymi świątyniami prehistorycznych bóstw, którymi opiekowały się kapłanki o zniewalającym spojrzeniu… Wraz z przeżywającymi swoje niezwykłe przygody bohaterami wkraczałem do majestatycznej puszczy zamieszkałej przez niespotykane dziś cuda i dziwy. Mogłem nawet wstąpić do zagubionej w leśnych ostępach karczmy wuja Kokosza albo spotkać jego ciotkę – czarownicę Jagę i jej męża, dobrego zbója Łamignata. Bo, jak to zazwyczaj w świecie baśniowym bywa, Dobro miało się tam dobrze i potrafiło okiełznać to, co nikczemne.

Najbardziej lubiłem zeszyty „Kajka i Kokosza”, które nie były… kolorowe, a z tego, co pamiętam, ukazały się dwie takie pozycje. Jedna z nich, „Złoty puchar”, to chyba moja ulubiona część z całej serii.

Szczęśliwie, obcowanie z bohaterami wykreowanymi przez Janusza Christę zawiodło mnie nie tylko w prastare bory i knieje, ale z czasem i do wspaniałego królestwa książek. Od tamtej pory zacząłem czytać i stawałem się coraz bardziej łakomym czytelnikiem. Moje gusta zmieniały się oczywiście wraz z wiekiem, doświadczeniem, zainteresowaniami oraz pod wpływem otoczenia i znajomych… Zmieniali się również ulubieni autorzy – obecnie należą do nich W.G. Sebald, Philip K. Dick, Thomas Bernhard, Eduardo Mendoza i Kurt Vonnegut, o którym często myślę, że chciałbym mieć takiego wujka.

I właśnie dla spotkań z takimi ludźmi jak oni warto czytać! Warto przekonać się, że świat nie jest i nie musi być wcale taki, jakim ukazuje go telewizja, a czytanie książek jest doskonałym antidotum na to, by nie stać się jeszcze jednym baranem w stadzie karmionym telewizyjną sieczką.

Życzę wszystkim „smacznych” książkowych odkryć i spotkań z wybitnymi pisarzami.

Sebastian Banaszczyk (Bionulor) – (ur.1975), absolwent Wydziału Aktorskiego wrocławskiej PWST, na co dzień aktor Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie, pedagog opiekujący się pracownią teatralną w tamtejszym MDK, jako Bionulor prowadzi swój autorski projekt muzyczny według własnej metody twórczej „100% sound recycling”, wydał dotąd siedem płyt, tworzy również muzykę do przedstawień teatralnych.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj