Nie wiem, czy zupa jest królową potraw, nie mam pojęcia, jak wysoko stoi w hierarchii mistrzyń i mistrzów kuchni, nie potrafię powiedzieć, czy przygotowywanie zupy budzi ekstazę wirtuozów nowych trendów w gotowaniu i programach kulinarnych. Nie zapominając, że może być zapowiedzią egzystencjalnego końca grupy niezłomnych składników pogrążonych w jałowych konfliktach („Po co wasze swary głupie, Wnet i tak zginiemy w zupie!”), pamiętamy, że niewątpliwie jednak należy zupa do tej nielicznej, wąskiej rodziny potraw, które codziennie mają swoje miliardy premier kuchennych czy ogniskowych na całym świecie. Zupa potrafi być pojemna jak rzadko która potrawa, może być sprawdzona, nudna i oczywista, jak i nieprzewidywalna, zaskakująca i wyjątkowa. Chyba nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak często może być „najlepszą zupą na świecie” („Najlepsza zupa na świecie”, Susanna Isern, Mar Ferrero) i dlaczego. Autorzy wydanej przez TAKO książeczki snują swoją zwięzła, prostą, zimową opowieść o gromadce zwierząt-przyjaciół schodzących się do domku przyjaciela żółwia w mroźny, śnieżny, leśny dzień. A w domku żółw przygotowuje obiad, czyli gotuje zupę. Każdy z przybywających gości dorzuca do niej coś, co akurat ma ze sobą, trudno dostrzec zamysł kompozycyjny w kucharskim tego słowa znaczeniu. Królik, Jeleń, Lis, Niedźwiedź, Wilk, Jeż, Mysz wrzucali do gara, co popadło: paprykę, pory, pieczarki, miód (no kto przyniósł miód do zupy, dziateczki?), cebulę, owoce leśne, marchewkę. Ważne, żeby wszystko dobrze zabulgotało, o co dbali żółw gospodarz i jego drewniana łyżka. W oparach gotującej się zupy tak naprawdę wykluwała się opowieść o przyjaźni między uczestniczącymi w biesiadzie. Gotowanie było wszakże tylko pretekstem do odwiedzin, rozmów i schronienia przed zewnętrzną zimnicą. I chociaż zupa smakowała wszystkim wyśmienicie – gratulacjom dla żółwia nie było końca – to on sam przyznał, że przecież tylko zagotował wodę w garze. Reszta powstała dzięki przyjacielskiej energii, jakby znikąd i z niczego.
Wątki zupno-gastronomiczne pojawiają się oczywiście od zawsze w książkowych opowieściach dla dzieci i nie może być inaczej. Dobrze jednak, kiedy obok wszechobecnej w świecie dorosłych (pamiętajmy, w naszej, bogatej, zamożnej części świata) modzie na gotowanie, przepisy, eksperymenty i rewolucje kuchenne – pojawia się inny wymiar spożywania i wspólnego przyrządzania posiłków, jak to ma miejsce choćby w „Najlepszej zupie”… W wydanej także ostatnio kolejnej książeczce autorki niezapomnianych przygód Nusi, Igora, Filipa – Pii Lindenbaum pt. „Pudle i frytki” pojawiają się co prawda ziemniaki jako ulubione jedzenie trojga psich bohaterów: Ulisy, Ludka i Katki (a właściwie czworga, bo jest jeszcze Szczeniak). Jednak ziemniaków jest coraz mniej, miejsce do życia staje się coraz mniej bezpieczne, symboliczny głaz niszczy basen (obok ziemniaków drugi symbol normalności i stabilizacji) – gromadka musi ruszać w morze w poszukiwaniu jedzenia i bezpiecznego miejsca. Nie mogą już zostać tu, gdzie żyli. W małej łódce przemierzają wzburzone, śmiertelnie groźne morze – aż udaje im się dobić do wysepki zamieszkiwanej przez pudle, gdzie ziemniaków jest dostatek, są domki, a większość pudli życzliwa. Jest i pudel nieufny, mało przyjacielski, którego na dodatek śmieszą paski noszone przez nowych przybyszów – pudle takowych nie mają… Jest i chwila wrogości, jest nocleg w namiocie przy plaży, gdzie leżą porzucone, już niepotrzebne kamizelki ratunkowe… I jest dobre zakończenie – frytki nie są już tylko dla tych, którzy są u siebie, ale i dla tych, którzy narażając życie, dotarli do ich krainy. Potem znajdzie się także miejsce na sen pod dachem. Piękna, subtelna opowieść, w której ziemniak choć ważny – nie jest najistotniejszy.
Opowieść o pudlach i frytkach przypomniała mi książeczkę Aleksandry Woldańskiej-Płocińskiej „Marchewka z groszkiem” o niezwykłym, przypadkowym (wypadek samochodowy podczas transportu importowanych warzyw) spotkaniu lokalsów warzywnych: groszku, sałaty, marchewki rzepy, chrzanu, buraka itd. z niezwykłymi gośćmi, takimi jak: Los Burakos, Oqórras, Mr Chevka, Elpomidor, Kala de Fior, Che Bula, Kim Czos Neck. Nowi przybysze świecą w ciemnościach, wyróżnia ich lekkość, sentyment do butelki z pestycydami, niechęć do snu pod gołym niebem na grządkach lokalsów, nie lubią słońca, brakuje im sztucznego światła świecącego na okrągło w ich rodzinnych szklarniach. Kiedy wreszcie odnajdują z radością schronienie w wielkim plastikowym worze, wracają do samochodu, który zbiera resztki po wypadku. Sami się doń zapakowali. A lokalsi warzywni zostają na miejscu i wiodą dalej swoje proste, wiejskie życie, któremu rytm wyznaczają wiatr, deszcz, wschody i zachody słońca. I tylko boją się mitycznego potwora: Wegetarianina. Smacznej lektury.
Roman Kurkiewicz, artykuł ukazał się w 31. nr „Rymsa”
„Najlepsza zupa na świecie”, Susanna Isern, ilust. Mar Ferrero, TAKO 2017
„Pudle i frytki”, Pija Lindenbaum, Zakamarki 2017
„Marchewka z groszkiem”, Aleksandra Woldańska-Płocińska, Czerwony Konik, Kraków 2011