Zacznę od wystrzału z grubej rury. Kocham się w myśliwym. Co więcej, ja, miłośniczka zwierząt, wegetarianka i joginka, dzielę z myśliwym łoże. Sprawy zaszły już tak daleko, że jest on nawet ojcem mojej córki (całkiem zresztą dużej, bo dziewięcioletniej). Na dodatek wzięłam z nim ślub. Wprawdzie w Las Vegas i w obecności sobowtóra Elvisa Presleya, który nucił nam „Love me tender” w cekinowej marynarce, ale okazało się potem, że się liczy. I co teraz?
Gdyby brać pod uwagę narrację wokół myślistwa, jaka dominuje w naszym kraju (właściwszym określeniem będzie tu chyba „nagonka”, zresztą do tematu bardziej pasująca), moglibyście od razu mi szczerze współczuć, a może nawet złorzeczyć, mimo wielkiej odwagi, na jaką się zdobyłam przy tym coming oucie. Moglibyście mnie skreślić z listy znajomych i nie chcieć czytać ani słowa więcej. Bo według tej dominującej narracji osoba, która poluje, to bestialski oprawca, który zabija dla frajdy i to najpewniej małe liski, które leżą później pokotem na zdjęciach publikowanych w sieci przez ewidentnie zaburzone jednostki. Ja w takim wypadku musiałbym dzielić wspomniane łoże z grubym, ordynarnym i wiecznie pijanym wąsaczem (sypialibyśmy oczywiście pod wypchanym łbem jelenia i półką pełną pucharów zdobytych w myśliwskich turniejach strzeleckich). Dzieci karmimy bajkami, a dorosłych kliszami. I łykają je całkiem chętnie. Dlatego po swoim wyznaniu byłabym już spalona towarzysko, przynamniej w światłych i kulturalnych kręgach bliskich mi osób. Tak by się zapewne stać mogło, gdyby nie fakt, że wszyscy moi bliscy znajomi również dziko kochają się w moim czarującym i wrażliwym mężu, który zamiast wąsów ma długie hodowane 20 lat dredy i tunele w uszach, więc posługując się innymi schematycznymi uproszczeniami, które programują myślenie – wygląda raczej jak ten, który z myśliwymi walczy, przykuwając się łańcuchami do paśnika. Wiem dobrze, którzy z tych znajomych na fejsie mają polubioną stronę „Nie podaję ręki myśliwym”. Bez obaw, nie tylko podają mu rękę, ale też mają do niego wiele pytań natury przyrodniczej, gdyż jego znajomość tematu (podobnie jak księgozbiór) są imponujące, w przeciwieństwie do wiedzy dużej części Polaków, którzy nie potrafią odróżnić wrony od sroki oraz gatunków drzew po liściach i muszą w tym celu ściągnąć apkę na telefon (szczęśliwie nasze dzieci mają teraz bardzo duży wybór mądrych i ładnie ilustrowanych książek popularyzujących zagadnienia przyrodnicze, z biblioteczki córki mogę śmiało polecić zeszyty z serii „Drzewa naszych lasów”, „Pod ziemią”, „Pod wodą”, Pszczoły, Inwentarz zwierząt, cykl książek Adama Wajraka i książki Tomasza Samojlika oraz dzieła ich obu, czyli znakomite komiksy o puszczy białowieskiej z serii „Umarły las”). Podsumowując: znajomi niecierpiący myślistwa i znający „myśliwych” z gazet lubią się z moim polującym mężem spotykać i lubią… co oni najbardziej lubią? Oj, najbardziej to chyba basturmę, czyli suszoną polędwicę z jelenia w kozieradce i kminie rzymskim. Ale nie gardzą też dwuletnimi, leżakowanymi w naszej piwnicy szynkami z dzika, pieczonymi giczami z jelenia, pasztetami z zajęcy czy po prostu domową suchą kiełbasą z sarny, o którą błagają potem ich dzieci. Oczywiście wszystko upolowane, oprawione, a potem przyrządzone przez mojego małżonka. Nie muszę dodawać, że skóry też się nie marnują i zawsze jest na nie kolejka chętnych. Ostatnim hitem towarzysko-kulinarnym był pieczony w miodzie ogon bobra. Wspomniała o nim w ostatnim numerze „Rymsa” Karolina Felberg-Sendecka, która wcześniej odmówiła przełknięcia małej krewetki, gdyż „zwierząt podawanych w całości nie jada”. A przecież w XVII wieku Kościół bobra uznał za rybę, czego dowodzić miały między innymi łuski na ogonie, i do XIX wieku jadano go jako potrawę postną, więc do krewetki mu blisko. Kto by dziś nie chciał tego specjału spróbować, nawet z czystej ciekawości, skoro okazuje się, że bobrzy ogon smakuje jak skrzyżowanie cukrowej pianki marshmallow z zapieczoną na złoto golonką. Nasza córka stwierdziła, że gdyby pojawiło się kolejne wydanie jej ulubionej książki Pauliny Wierzby „Co jedzą ludzie?”, to ogon bobra powinien się tam pojawić między peruwiańskimi świnkami na patyku a tłustymi larwami ciem, czyli przysmakiem Aborygenów. Stwierdziła też, że autorka mogłaby dodać do tej książki jeszcze kilka innych staropolskich dań, jak choćby łapy niedźwiedzia, racice z soczewicą, czy chrapy łosia, o których dowiedziała się, studiując w naszej kuchni reprint wydanej w 1845 roku książki Kuchnia myśliwska, czyli na łowach Jana Szyttlera, kucharza króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. „Chrapy łosia? Co za barbarzyństwo!” – zakrzyknęłam, wyrywając jej tę publikację sprzed nosa. „Barbarzyństwo? Raczej szacunek wobec zwierzęcia i śmierci, jaką poniosło. Nie marnuje się żaden fragment, zjadamy wszystko. Nikt przecież nie poluje na łosia dla chrap, czy na bobra dla ogona, jak poluje się na rekina dla płetwy” – wyśmiał mnie małżonek. „Wiesz, ile na świecie wyrzuca się mięsa zwierząt hodowlanych, które bezsensownie giną, by być tanie w dyskontach? Sprawdź” – dodał i wręczył mi książkę, o której za chwilę.
Ale zaraz, zaraz. Czy ja piszę tekst promujący myślistwo? Ja, która polowaniem jako formą rozrywki się brzydzę, mam mdłości na myśl o trofeistyce, i która kupiłam mężowi kultową już książkę Farba znaczy krew, gdy tylko pojawiła się na rynku? Absolutnie nie, nie przyłożę ręki do śmierci, nawet muchy. Jestem jednak zmęczona hipokryzją większości mięsożerców oraz dezinformacją, jaka zapanowała. A przede wszystkim tym, że temat polowań rozdmuchano, czyniąc go tematem zastępczym naprawdę ważnej i globalnej kwestii, do której zaraz przejdę. Uważam, że osoby jedzące na co dzień białko zwierzęce powinny mniej agresywnie, a bardziej świadomie zabierać głos w tej debacie, gdyż wspierają dużo ohydniejsze i naprawdę potężne lobby, które na masową skalę torturuje zwierzęta i w obranej (i prostej) linii prowadzi do zagłady planety. Jest nim przemysł mięsny. Tę sprawę powinniśmy dyskutować i jej poświęcać uwagę na szpaltach gazet i w social mediach. Myśliwych jest w Polsce naprawdę mały odsetek, pijanych, złych i nieodpowiedzialnych myśliwych jest jeszcze mniejszy, a mięso je ponad 95% społeczeństwa. Niemal wszyscy. Nawet codziennie. Bo jeszcze nigdy nie było tak tanie i takie dostępne. Jak często zastanawiacie się dlaczego? Gdy czytacie to zdanie, na świecie traci życie aż kilka tysięcy zwierząt, by w rocznym rozrachunku dobić do 70 miliardów istnień zamienionych na tanie i dostępne produkty spożywcze. Wielu nie chciałoby wiedzieć, jak wyglądało „życie” i śmierć tych zwierząt, które powoli dogorywały w mękach, jak choćby żywe ryby często transportowane bez wody. To masowy przemysł mięsny przyczynia się do emisji blisko 15% gazów cieplarnianych wytwarzanych przez człowieka, co stanowi więcej niż wszystkie środki transporty na Ziemi razem wzięte! Doszło do takiej paranoi w zawłaszczaniu przez człowieka gruntów i rujnowaniu natury, że obecnie wycina się setki tysięcy hektarów lasów w Ameryce Południowej, naturalne środowisko życia dzikich gatunków zwierząt, tylko po to, by uprawiać na nich zboże i soję mającą wykarmić nie człowieka, lecz przyszłe hamburgery, hodowane i masowo sprzedawane potem w… Europie. Problem dotyczy nie tylko cierpienia zwierząt, ale i całkowitej degradacji środowiska. Więcej danych znajdziecie w świetnej i otwierającej oczy książce Farmagedon P. Lymbery i I. Oakeshott, którą wręczył mi mąż, gdy się spieraliśmy, czy głośnej już publikacji J.S. Foera „Zjadanie zwierząt”, który jako wegetarianin przejęty losem zwierząt hodowlanych zaangażował się w budowę rzeźni dla indyków. A czy wasze dzieci jedzą mięso? Paróweczki, pulpeciki, kurze udka, paluszki rybne? Jeśli tak, to i je warto z tymi lekturami zapoznać. Może się bowiem okazać, że jedyne szczęśliwe i zdrowe zwierzęta, o jakich mówią naiwne etykiety, żyją na wolności, czyli w lasach. A jedyną pewność, jak zostały zabite, ma ten… kto je zabił.
Moja córka jak większość kilkulatków w naszym kraju je mięso. Ja go nie jadłam zarówno, gdy byłam w ciąży, jak i wtedy gdy ją karmiłam piersią, sądząc, że wpłynie to na jej kulinarne preferencje. Ale dziecko, jak to zwykle bywa, ma rodziców dwoje i, mimo moich wielkich starań odżywiania ją najsłodszą z możliwych marcheweczek i najfikuśniejszą z kolorowych sałateczek, moja córka zapytana w wieku 3 lat, jakie jest jej ulubione danie, odpowiedziała: mięso. I tak jest do dziś. Czym jednak różni się dieta mojej córki od diety jej rówieśników. Ona nie jada mięsa ze sklepu. Nie je kurczaków, które umierają, zanim osiągną dojrzałość płciową, a i tak są schorowane i zdeformowane jak stare osobniki. To nawet nie są kurczaki, to hodowany na antybiotykach tłuszcz zwierzęcy, który jest gotowy do konsumpcji po zaledwie 7 tygodniach wegetacji. Z czego więc je rosół? Z bażanta, którego upoluje tato, lub dzikiego gołębia grzywacza. Moja córka nie je hamburgerów, kotletów, kebabów i produktów mięsnych masowo dostępnych i wie, że mięso wcale nie pochodzi z przyjemnie klimatyzowanego sklepu, na którym różowi się w ładnym, sterylnym opakowaniu. Mięso to krew, kał, uryna i śmierć. Mając tę świadomość, nie je go tak często, jakby mogła i chciała. Mięso jest rarytasem. Bo żeby ona zjadła, tato musi najpierw zapolować. A to już nie jest takie proste jak zejście do sklepu za rogiem i tanie jak promocja w Biedronce. Taty nie ma czasem całą noc, a nawet kilka dni. Wielopokoleniowa tradycja sprawiła, że jej ojciec na swoim pierwszym polowaniu był jako 9-latek, czyli mając dokładnie tyle lat, co ona teraz. Nasza córka, mimo jej licznych próśb, na polowaniu jeszcze nie była, bo uważam, że powinna poczekać, ale w świetle nowej ustawy o prawie łowieckim będzie prawdopodobnie musiała czekać bardzo długo, bo… do pełnoletności. Państwo znowu wkracza w kompetencję rodzica. Bo cóż to za hipokryzja – jeść mięso od maleńkości, ale dowiedzieć się, skąd się wzięło, dopiero jako dorosły? Używając tej logiki, może warto rozważyć, by zakazać posiadania dzieci rolnikom, bo nie znam wiejskiego dziecka, które nie widziało świniobicia lub zgładzenia kury na rosół. One zupełnie nie są chronione przez państwo przed widokiem zwierzęcej śmierci i okrucieństwem, a jest ich znacznie więcej niż kilkulatków, które ktoś zechce zabrać na polowanie. Sądzę też, że taki zapis może pogorszyć morale wśród łowców, bo odbiera możliwość edukacji od wczesnych lat i produkuje „niedzielnych myśliwych”, którzy będą polować dla sportu i wyczynu oraz zaliczenia kolejnych punktów po skończeniu osiemnastki. Moja córka sama chciała wiedzieć, skąd jest szynka, i dlatego ostatnio, na własne życzenie… skórowała sarnę. Jej uzasadnienie pełne logiki, której czasem brakuje dorosłym, brzmiało: skoro jem, muszę się też nauczyć ją zrobić. A przed krojeniem i macerowaniem, szynka ma jeszcze sierść, oczy, racice i życie, które trzeba przyszłej szynce odebrać. Przytaknęłam porażona jej poczuciem odpowiedzialności i zgodziłam się na krwawe sceny, w których sama bym nie miała siły uczestniczyć. Szanuję wybór moich najbliższych, choć codziennie namawiam ich na wegetarianizm, a zwierzętom na ich talerzach każę dziękować za poświęcenie. I widząc, jak kocha przyrodę mój mąż, a obcuje z nią nie tylko ze strzelbą przy boku, i jak wiele uczy się o niej moja córka, która zna zwyczaje, kryjówki i tropy zwierząt i zdaje sobie sprawę, że gdy zechce jej się wędliny, a nie warzywa, to któreś z uroczych stworzonek, jakie obserwuje, będzie musiało oddać ostatnie tchnienie, żałuję, że brakuje u nas publikacji dla najmłodszych oswajających z tematem zwierzęcej śmierci dla ludzkich potrzeb. To uczy odpowiedzialności, także konsumenckiej. Do tego służą w innych krajach pozbawione cukru oraz ideologii książki dla dzieci, jak choćby niemiecka Czy możesz potrzymać wątrobę? Jak dowiedziałem się, że śmierć jest częścią życia Floriana Asche i Brigitte Leuchtenberger.
W Finlandii, ojczyźnie Muminków, które zresztą jadają kanapki z kiełbasą i kotlety, dzieci mogą uczestniczyć w polowaniu, bo nikomu nie przyjdzie do głowy, by coś tak naturalnego regulować. „To może teraz polskich dzieci nie będzie można brać na łódkę podczas łowienia ryb?” – zapytał znajomy ze Skandynawii. Samodzielnie poluje tam ponad 6% społeczeństwa. W Polsce tylko połowa tego, bo 3% to wegetarianie, cała reszta je mięso. A myśliwi? Napiętnowani „myśliwi” w postaci patologicznych, pijanych jednostek, które zdarzają się niestety w każdej polskiej grupie społecznej, straszą z pierwszych stron gazet i social mediów jako przedstawiciele całej społeczności. Gdzie jest pozytywna postać łowcy? Człowieka, który, jak mój mąż, oswoi dzicz, zbuduje szałas, wskaże jadalne rośliny i wytropi zwierzynę, gdy nastąpi blackout? Czy Indianie to też byli wegetarianie? I dlaczego jedynym dobrym myśliwym, jakiego znają dzieci, jest ten z Czerwonego Kapturka? Przecież ani wilk taki straszny jak go malują, ani łowca.
Marta Sawicka-Danielak, artykuł ukazał się w 32. nr „Rymsa”
Marta Sawicka-Daniak – historyczka literatury, krytyczka, publicystka kulturalna, dziennikarka prasowa i telewizyjna (publikowała HYPERLINK „http://m.in/”m.in. w „Nowych Książkach”, „Wprost”, „Polityce”, „Rzeczpospolitej”, „Bluszczu”, prowadziła i produkowała programy w TVP). Porzuciła mainstreamowe media by zająć się prowadzeniem własnych knajp oraz tworzeniem prozy i poezji. Autorka powieści („Święto Trąbek”, W.A.B.). Pisze, medytuje, uczy jogi. Mieszka w Warszawie. Kocha Podlasie. Ciągle w drodze.