Ale miło Wojciech Bonowicz napisał o naszym festynie Hola, hola, literatura! naszym, czyli przede wszystkim Sylwii Stano i Zosi Karaszewskiej, i trochę moim.
Wojtek opisał w w nim całe sedno festynu. Właśnie o to nam chodziło najbardzej – o intymność, bliskość natury i ludzi, o nieskrępowaną atmosferę… I to się udało na 200%!
Program był właściwie tylko ramą dla innych przeżyć. Czas zrobił się szeroki, pojemny, było go pod dostatkiem na rozmowy, picie wina w cieniu drzew, zajadanie się drożdżówkami i popcornem. Upał przychodził i odchodził, podobnie deszcz. Dyskusje toczyły się przed drewnianym spichlerzem w Pieszowoli, dokąd dolatywało gdakanie kur, beczenie owiec i kóz. Wiersze czytało się w polu pod wiązem, siedząc na dywanie, po którym spacerowały mrówki, albo wprost na trawie.
Kameralność. Bycie twarzą w twarz. Czytanie nie dla anonimowej widowni, ale dla ludzi, których poznało się z imienia. Przeciągnięcie literatury z powrotem na stronę prywatności. Obcowanie ze słowem bardziej pierwotne, w kręgu, bez pośrednictwa mikrofonów, wśród brzóz samosiejek, z pniem za plecami.”
Cały felieton znajdziecie w najnowszym wydaniu „Tygodnika Powszechnego”.
Marta Lipczyńska-Gil
Fot. Sylwia Stano