KOC – Klub Osobników Czytających, w którym bardzo różni kulturalni czytelnicy dzielą się z „Rymsem” wspomnieniami ze swoich niepokojących, obrazoburczych, poruszających, wzruszających lektur dzieciństwa i wczesnej młodości. W części jedenastej: Alicja Szyguła.
Pierwszą książką, która wyłania się z mroków pamięci jest „Kubuś Puchatek”. Z wyliczeń wynika, że musiałam mieć nieco mniej niż trzy lata. Szłam do mamy robiącej pranie, a ona odrywała się od mordęgi krochmalenia pościeli, podejmując mordęgę czytania w kółko tego samego. Obrazki w książce niezmiernie mnie fascynowały – a przecież nie były nawet kolorowe. Cud ożywienia książkowych postaci był dojmujący, mama wspominała, że byłam na tego Kubusia bardzo łapczywa, pytałam, gdzie on właściwie jest, chciałam wydrapać go z książki i pożerałam strony.
Książki w moim rodzinnym domu stały w biblioteczce. Takiej na wysoki połysk i z zasuwanymi szklanymi szybami, które na nieszczęście głośno dźwięczały przy otwieraniu. Na tych szybach zostawiało się paluchy coraz wyżej, bo i do coraz wyższych półek się aspirowało. W głębokim dzieciństwie każda książka była godna uwagi, dzikie zainteresowanie budziły na przykład „Choroby buraka cukrowego”, mała książczyna z pięknymi rycinami, przedstawiająca tę cenną gospodarczo roślinę toczoną przez choroby i pożeraną przez pasożyty.
Pamiętam, że na biblioteczce leżał, bo do środka się nie mieścił, wielki stary niemiecki atlas świata. Piękna księga z grubymi kartami obracanymi z szurgotem, oprawiona w zielone płótno, fantastycznie kolorowa, przedstawiała wszystkie chyba miejscowości świata. Miejscowości – owszem, ale Polski politycznie w tym atlasie nie było. Wzruszenie ogarniało mnie, kiedy od raczej pustawej Afryki czy anonimowej Antarktydy przechodziłam do strony, na której widniały niemieckie nazwy miejscowości, w których mieszkałam ja i znajome osoby (Welnau, Klein Rybno, Olexin), widziałam króciutką niteczkę pobliskiej rzeki i jezioro, w którym się kąpałam. A przecież w tym samym atlasie była gruba jak lina Amazonka!
Z tej biblioteczki starsze rodzeństwo wyjmowało kolejne książki dla mnie: „Włóczęgi północy” Curwooda, dwutomową „Księgę dżungli”, „Alicję w krainie czarów” z Iskier, „Królewicza i żebraka” Twaina. Tam leżała pierwsza książka, której nie wolno mi było dotykać: „Baśnie z tysiąca i jednej nocy” w czerwonym płótnie. Ukradkowa lektura wprowadziła w dziki zamęt przygód i rzeczy prawdziwie dorosłych i niezrozumiałych. Metaforyczne passusy mówiące o erotyce były rozbijane na części składowe i analizowane, z tych analiz, jak pamiętam, nie wynikało nic. Na ilustracjach widniały kobiety o twarzach zakrytych i nagich piersiach. Ponadto baśnie wprowadziły typ czarnego charakteru, był nim chrześcijanin.
Profesor Grzegorz Leszczyński twierdzi, że nic tak dobrze nie robi książkom, jak aura niedostępności: któregoś dnia na najniższej półce starszy brat położył książkę o egzotycznie brzmiącym tytule „Hobbit” (wydanie z lat osiemdziesiątych, z Iskier). Bezlitośnie zakazał czytania, dopóki nie wywiążę się z jakiegoś względem niego zobowiązania. Delektował się władzą i zapewne wobec reszty rodzeństwa przedstawiał zbawienne dla mojego wychowania skutki tej transakcji. Nie przyszło mu do głowy, że w pustym domu wyjmowałam prohibita i czytałam po kawałku, chowając się w kącie. Kiedy w końcu pozwolił przeczytać, wykazałam się oburzającą nonszalancją…
Alicja Szyguła – poznanianka, polonistka, księgarka, czytelniczka, prowadzi blog „W Nieparyżu”.