Nie wiedziałam, co zrobić z parasolką. Złożyłam ją i trzymałam w wyciągniętej ręce z daleka od siebie. Ale i tak wszyscy patrzyli na żałosny strumień, który zamieniał się w brudną kałużę. Obok była druga, wokół moich butów. Pani bibliotekarka spojrzała na mnie i westchnęła. Zrobiło mi się gorąco ze wstydu. Chłodek, koleżanka z polonistyki, przepisywała coś do zeszytu z opasłego tomu Historii literatury polskiej Czesława Miłosza. Nie bardzo wiedziałam, co robić dalej: poddać się, wyjść i dostać banię z kolokwium z historii sztuki? Udawać, że nic się nie dzieje, i bezczelnie zażądać czwartej i piątej części Sztuki świata? Obrócić się, odejść i wrócić, jak przestanie padać?
Tamtego dnia po prostu zmieniłam bibliotekę. Ale w tej drugiej miałam jakiś problem z katalogiem, grzebałam długo w fiszkach, przegródkach, było mi za gorąco i zaraz źle się poczułam. Innego dnia także w tej bibliotece spotkałam Chłodek, która sprawnie zdobyła potrzebne jej książki, jakby osiągnęła wyższy poziom cywilizacyjny. Chłodek wydawała się stworzona do biblioteki, zawsze kiedy ją widziałam, była maksymalnie skupiona, nie traciła czasu, umiejętnie żonglowała dziesiątkami kolorowych samoprzylepnych karteczek. Czasem wstawała, żeby udać się wprost do drukarki, którą obsługiwała z taką swobodą, jakby to był garnek. Wtedy nie mieliśmy jeszcze wszyscy w domach drukarek. Idealnie współżyła z biblioteką i biblioteka ewidentnie ją za to nagradzała. Wieczorami nawet podbijała urodę Chłodek, oświetlając ją dyskretnie, umieszczając w korzystnych półcieniach. Tymczasem ja już zawsze czułam się w bibliotece spięta, jak w kuchni, gdzie ruszałam się jak mucha w smole i zawsze tłukłam szklanki. Może bałam się, że brakuje mi jakiejś kompetencji i zaraz rzecz się wyda. A przecież wszyscy to robią, a już na pewno wszyscy studenci, a już na pewno studenci kierunków humanistycznych. Może przytłaczały mnie książki, historie, potęga tego skarbca – i miałam jakąś odmianę syndromu Stendhala? Ludzie, których dopada ta dolegliwość, reagują zawrotami głowy, przyspieszonym biciem serca, a nawet tracą przytomność, kiedy znajdują się w pobliżu dzieł sztuki, wielkiej architektury, malarstwa, instalacji. Tak, tak, istnieje coś takiego, i uwierzcie mi Państwo, dotyka nie tylko przewrażliwionych nastolatek. Sama widziałam, jak starszy facet tracił oddech przy pięknej Olimpii Katarzyny Kozyry.
Przez całe życie korzystam z bibliotek w sposób pośredni. Książki wypożyczają mi przyjaciele. Biorę je do domu i tam z nimi pracuję, sam na sam, i wtedy jest wszystko w porządku. Mam już nawet takich, którzy wyszukują mi tytuły na allegro i w antykwariatach. Niektórzy posiadają ogromne biblioteki w domach, dzwonimy do siebie i przyjeżdżamy po książki czasem późną nocą, bo trzeba wysłać artykuł, przygotować referat. Te najważniejsze i tak chce się mieć. Najczęściej, kiedy przeczytam pożyczoną, natychmiast kupuję egzemplarz na własność. Muszę przecież go zintegrować, przeżyć. Oznacza to podkreślenia, notatki na marginesach, palimpsestowe zapisy, rozwijanie wątków, wklejanie kartek i tak dalej. Muszę mieć do książki dojście, móc sięgnąć do tej konkretnie, w każdej chwili. Inaczej tekst za bardzo się ode mnie oddala. W bibliotekach mam spotkania autorskie, prowadzę wykłady, warsztaty. Wyjątkowo je lubię, bo publiczność tam jest czujna, mądra.
A Chłodek zrobiła karierę naukową i nadal siedzi w bibliotekach. Donoszą mi o tym znajomi, którzy mówią z mieszaniną szacunku i niedowierzania: „Wiesz co, za każdym razem, kiedy jestem w bibliotece – siedzi tam Chłodek”. Kłuje mnie wtedy pod żebrem. Mam poczucie winy i jestem zazdrosna, że weszła w intymną relację z tym skarbcem. Ja nigdy nie umiałam tego zrobić.
Agnieszka Wolny-Hamkało, felieton ukazał się w 35 nr. kwartalnika „Ryms”