Tłumacz musi trzymać rękę na pulsie – fragment rozmowy z Hanną Dymel-Trzebiatowską

0
1076

Polecamy fragment rozmowy z Hanną Dymel-Trzebiatowską z najnowszego numeru „Rymsa”.

Kiedy zaczęła się Pani kariera jako tłumacza?

Przede wszystkim nie czuję się tak do końca tłumaczem. Bardzo interesuje mnie przekład, szczególnie dla dzieci, zarówno jego praktyka, jak i teoria, ale nigdy w żadnym oficjalnym dokumencie w rubryce „zawód” nie napisałabym „tłumacz”. I myślę, że niewiele osób tak by dziś uczyniło: tłumaczą, ale jednocześnie wykonują inny zawód. To jest w sumie sprawa oczywista dla wszystkich choć trochę zainteresowanych rynkiem książki. Z tego, na ile znam środowisko, mogę powiedzieć, że sporo z tych osób łączy tłumaczenia z pracą uniwersytecką, czyli tak jak ja. Ale wracając do pytania: tłumaczyć zaczęłam bardzo dawno. Bezpośrednio po studiach wykonałam kilka przekładów tzw. literatury faktu dla dorosłych. I szczerze przyznam, że nie było to wówczas moje marzenie, ale raczej konieczność wynikająca z tego, że przekłady mogłam w dogodnym dla mnie czasie wykonywać w domu przy komputerze, łącząc tę pracę z wychowaniem małego dziecka. Ale bez wątpienia nauczyłam się wówczas bardzo dużo. Co ciekawe, nie były to przekłady z języków skandynawskich, ale z angielskiego. Zresztą angielski przydał mi się wiele razy w życiu i bardzo się cieszę, że nigdy nie pozwoliłam, aby języki skandynawskie go zdominowały.

Istnieje takie powszechne przekonanie, że tłumaczenie dla dzieci jest łatwiejsze. Czy Pani się z tym zgadza?

I tak, i nie. Nie potrafię tu, niestety, udzielić jednej odpowiedzi, ponieważ literatura dla dzieci jest tak heterogeniczna, że jedna odpowiedź po prostu tu nie istnieje. Bo czy można porównać np. przekład serii o Harrym Potterze z książkami-pokazywankami o Maksie Barbro Lindgren i Evy Eriksson? Raczej nie. Choć na pewno nawet te z pozoru najprostsze teksty skrywają wiele pułapek. Oczywiście największa trudność w przypadku każdego przekładu dla dzieci to określenie kompetencji czytelnika. Tłumaczy bezspornie dorosły i dostosowanie przez niego języka do poziomu tzw. wirtualnego dziecięcego czytelnika to nie lada wyzwanie. Możemy oczywiście tworzyć życzeniowe teorie o dorosłych, w których ciągle „żyje dziecko”. Na takich założeniach opiera się w ogóle interpretowanie dobrego pisania dla dzieci, ale w moim odczuciu nie są one tak do końca przekonujące.

Obok owych kompetencji dziecka trudności może nastręczyć też ilustracja, która często towarzyszy tej odmianie literatury, a w książkach obrazkowych jest wręcz inherentnym elementem. I tu trzeba być bardzo ostrożnym, aby zachować odpowiednią relację słowo-tekst. Ona jest zwykle bardzo przemyślana i obraz może komunikat werbalny powtarzać, rozwijać albo kwestionować. Często w przekładzie dochodzi do zachwiania tej więzi. Dzieje się tak głównie w tekstach rymowanych, gdzie poprzeczka jest bardzo wysoko zawieszona przed tłumaczem, a dominanta w postaci rymu burzy misterny ikonotekst.

Kolejna trudność związana z przekładem książek dziecięcych to ich specyficzny język; często są one przeznaczone do głośnego czytania. Teksty z fabułą wykorzystują czasem język bardzo poetycki, wręcz naszpikowany różnymi figurami stylistycznymi: powtórzeniami, aliteracjami, anaforami i epiforami… Wyznaczają one rytm, budują nastrój i bardzo ważne jest, aby je rozpoznać i oddać w przekładzie. Oczywiście jest jeszcze wiele innych trudności, ale piszę o tym w mojej książce habilitacyjnej i nie chcę już tu przynudzać (…).

Więcej w najnowszym papierowym wydaniu „Rymsa”. Można go kupić tu. 🙂

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj