Wspomnienie o Hannie Krajnik

0
2015

Magazyny „Forbes” i „Wprost” od lat sporządzają rankingi najbardziej wpływowych kobiet. Choćby pośmiertnie na szczycie tej listy powinna się znaleźć Hanna (metrykalnie Halina) Krajnik (1927-2017) ze względu na jej potężny wpływ na estetyczne wybory dziś już dorosłych Polaków. Oprócz zilustrowania kilkudziesięciu książek przez pół wieku współpracowała ze „Świerszczykiem” (ponad tysiąc ilustracji i kierownictwo artystyczne), rzadziej z innymi pismami. Oznaczało to ciągłą prezentację jej okładek za szybą każdego kiosku RUCH-u w kraju, w każdej szkolnej i publicznej bibliotece.

Nie ma Polaka urodzonego przed 1980 rokiem, który choć raz nie zetknąłby się ze świąteczną kartką zaprojektowaną przez Hannę Krajnik. Kartki pocztowe drukowane w niewiarygodnie wysokich nakładach „stanowiły pochodną fenomenu polskiej szkoły ilustracji”. * Najmłodsze pokolenie bombardowane ohydą obecnej oferty Poczty Polskiej nie pojmie już wagi celebry, jaka towarzyszyła wyborowi zestawu kart świątecznych. Karty te tak naprawdę wybierało się dla siebie, bo przeznaczone do wysłania różnym osobom mogłyby być przecież jednakowe. Każda dziewięcio-pocztówkowa edycja jest odrębna stylistycznie i nie sposób pomylić ze sobą projekty z różnych lat.

Próbując przywołać anegdoty z okresu, gdy ilustratorka była kierownikiem artystycznym „Świerszczyka”, skontaktowałam się ze współpracującymi z p. Hanną przez kilkadziesiąt lat graficzkami: „Muchą” Łuszczkiewicz-Jastrzębską i „Donką” Truchanowską.** Okazało się, że o anegdoty trudno, bo harmonijna współpraca przebiegała bez jakichkolwiek spięć, a radość z sukcesu kolegów stanowiła normę.

„Kiedy przynosiło się projekty, w ogóle się o tym nie rozmawiało. Były akceptowane bez jakichkolwiek uwag”. Należy więc uznać za ewenement zapamiętane przez Marię Sołtyk i do niej skierowane zalecenie p. Hanny: „maluj prościej, dzieci lubią rzeczy proste”. Jedynym efektem była zresztą filozoficzna refleksja upomnianej, że: „są różne dzieci. Jedne lubią rzeczy proste, inne nie”, i kontynuacja bez przeszkód własnego widzenia. „W redakcji głównie się politykowało. Partyjny Zagała przezornie zamykał się wtedy z gazetą w gabinecie”.

Ta tradycja odżyła w ostatnich dwóch latach w długich, cowieczornych rozmowach p. Hanny z „Donką” Truchanowską. Obie artystki upewniały się wzajemnie, że prawidłowo zrozumiały bieżące zdarzenia sejmowe i że to, co się dzieje wokół nich, dzieje się naprawdę, a nie jest jedynie upiornym snem.

Powodowana ciekawością o obecność wątków autobiograficznych zawsze pytałam ilustratorów o ich zwierzęta. Wszystkie domowe zwierzaki p. Hanny, koty i psy, były znajdami. Adopcja ostatniego kocura przebiegła niestandardowo. Na wysokości swojego okna p. Hanna i jej syn zobaczyli na drzewie kota, którego przerosło zejście na dół po oblodzonych gałęziach. Zamiast wzywać straż pożarną, mimo mrozu otworzyli okno i przerzucili na najbliższy konar deskę. Po kilku godzinach, w nocy, kiedy mieszkanie trzeszczało z zimna, kot podjął decyzję. Wszedł i… został, błyskawicznie narzucając własne reguły współżycia i terroryzując domowników. Tę stronę kociej natury artystka znała już wcześniej, bo obok uroczych kotków równie często portretowała w ilustracjach drapieżnych manipulatorów.

(Ilustracja z polującymi na rybki kotami z „Opowieści domowych” i ilustracja kota nad miską z „Jak szara gąska gospodarowała”)

Zawsze interesowały mnie reakcje autorów tekstu na ilustracje. Czy coś sugerowali, czegoś oczekiwali? Serdeczna, pełna entuzjazmu kartka od Miry Jaworczakowej miała być wg p. Hanny jedynym udokumentowanym przykładem relacji literat – ilustrator. Na tyle zilustrowanych pozycji? Niemożliwe! „Może coś jeszcze” – naciskałam. „No może… jeszcze mam list od jakiegoś pana Dąbrowskiego…”.

Szczęśliwie odnaleziony przyprawił mnie o łomot serca. „Jakiś pan Dąbrowski” piszący o ocenie ilustracji przez Okudżawę to legendarny twórca STS-u i czołowy tłumacz Witold Dąbrowski. Najwyraźniej adresatka nie miała przekonania, że może z nią korespondować luminarz tej rangi.

Kraków8 XI 1973

Szanowna i Miła Pani,

przedwczoraj wróciłam z Zakopanego i zastałam czekające na mnie w domu egzemplarze „Majki”. Tak więc wreszcie mogłam się nacieszyć książką i zachwycić ilustracjami.

Są prześliczne, wszystkie poczynając od okładki – tyle w nich kwiatów, drzew, nieba i krajobrazu. A Majka liryczna – takusieńka właśnie, jak ją widziałam. Droga Pani Haniu, najserdeczniej dziękuję, że mimo rozlicznych zajęć zechciała Pani przyjąć tę pracę i że tak ją Pani wykonała. Mam nadzieję, że w końcu listopada będę w Warszawie, a wtedy oczywiście wpadnę do „Świerszczyka”. Tymczasem przesyłam wiele miłych pozdrowień.

Mira Jaworczakowa

Miała również pełen powątpiewania stosunek do sensu publikacji swoich przeżyć łączniczki z Powstania Warszawskiego. „Wielokrotnie namawiałam Hanię na ich spisanie. Była niechętna”. „Tyle na ten temat już napisano…” – wspomina „Donka” Truchanowska.

Z kolei nonszalancki stosunek do własnych dokonań artystycznych zaowocował katastrofą. Prace przechowywała w dużej, suchej piwnicy. Dom na Długiej sprzedany w wyniku przekrętu wraz z lokatorami stał się polem działania czyściciela, a konkretniej czyścicielki, która nie mając do piwnicy żadnego prawa, dokonała włamania, opróżniła ją, a większość dorobku wspaniałej polskiej graficzki… wyrzuciła na śmietnik.

Zapytana o preferencje w obszarze technologii, pani Hanna przyznała, że lubiła malować na grubym, tzw. szmacianym, papierze akwarelowym, bo pozwalał na wielokrotne zmywanie nieudanych fragmentów. Nie tylko nieudanych, bo przy kolejnych obcych wydaniach zmywała tytuł w jednym języku, zastępując go tytułem w innym. Zauważalne różnice dokumentują ilustratorską normę nanoszenia poprawek przed kolejnymi wydaniami.

Jako właścicielka oryginałów do „Majki z Siwego Brzegu” czy „Czerwonego samochodziku” mogę dodać, że ułomności peerelowskiego druku pozbawiły ilustracje nie tylko intensywności barw, ale także zaprzepaściły efekt unikalnej techniki wzbogacenia faktury podłoża naklejeniem na nie sfałdowanej bibułki.

Elementy kolaży w polskich ilustracjach mają być widoczne, stanowić nową wartość, z założenia nie mają wtapiać się w rysunek. Poza opisaną bibułką jako podłożem, ilustracje Hanny Krajnik odbiegają od tej zasady. U niej doklejone elementy mają być niezauważalne po wydrukowaniu, służą skróceniu procesu tworzenia ilustracji i są szczególnym, zasługującym na uwagę „cwaniactwem pikturalnym”. Otóż bardzo precyzyjne, filigranowe wzory artystka rysowała lub malowała na osobnych elementach, a po ich aplikacji maskowała krawędź sklejenia przez jej pokrycie tymże wzorem.

(Ilustracja dziewczynki ze „Świerszczowej muzyki”, gąska ze „Świerszczowej muzyki”)

(ilustracja do „Czerwonego samochodziku” całość, ilustracja do „Czerwonego samochodziku” – fragment w oświetleniu bocznym)

Trudne, zakończone rozwodem małżeństwo i nieproste macierzyństwo nie stygmatyzowały twórczości. Ilustracje są niezmiennie barwne, pogodne, zabawne i energetyzujące. Kiedy smętnie wyjmuję z teczki i oglądam sobie dzika z Jak zając hodował ryby, widzę, że jest w tych ilustracjach i manifestacja wolności, i nienatarczywy komizm, ale i życzliwość wobec portretowanego.

(ilustracje z książki „Jak zając hodował ryby”)

W moim przekonaniu Hanna Krajnik jako jedna z nielicznych uchroniła się przed stylistyczną „BARBIEryzacją” swoich ilustracji. Nie natrafimy w jej twórczości na próby nadążania za modą, przypodobania się czytelnikowi. Odeszła bez medali i bez świadomości, jak ważnym była filarem polskiej kultury.

Anna Suwała, artykuł ukazał się w 31. numerze „Rymsa”

*Paweł Banaś, „Nie wierzcie pocztówkom”… [w:] „Nim będzie zapomniana. Szkice o kulturze PRL”, Wrocław 1997.

** pełne imiona brzmią: Maria Łuszczkiewicz-Jastrzębska i Bożena Truchanowska

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj