KOC: Jestem komiksowym maniakiem

0
1162

KOC – Klub Osobników Czytających, w którym bardzo różni kulturalni czytelnicy dzielą się z „Rymsem” wspomnieniami ze swoich niepokojących, obrazoburczych, poruszających, wzruszających lektur dzieciństwa i wczesnej młodości. W części dziesiątej: Szymon Holcman

W domu zawsze było mnóstwo książek. Jeszcze zanim nauczyłem się na dobre samodzielnie czytać, spędzałem godziny wspinając się po regałach i ucząc na pamięć grzbietów, wyciągałem z półek tomy, oglądałem okładki. Połączenie ilustracji, słów, typografii zawsze wyjątkowo mnie pociągało. Może pochodną tego jest moja miłość do komiksu?

Zaczęło się od wygrzebanych w pokoju starszego kuzynostwa kilku numerów „Relaxu”, zeszytów z przygodami kapitana Żbika i „Pilota Śmigłowca”. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie odcinki „Thorgala” publikowane w tym pierwszym. Fantastyczna kompozycja planszy, totalna dynamika ruchów, niesamowitość postaci, pełne emocji onomatopeje. Magia!

Dzięki tacie, który przynosił do domu wszystkie komiksy, jakie udało mu się upolować w zaprzyjaźnionych księgarniach, nie odpuszczałem żadnego albumu. „Tytusy”, „Kajko i Kokosze”, „Kleksy”, komiksy Wróblewskiego i Baranowskiego, ostatnie strony „Świata Młodych” (do dziś trzymam je powycinane)…

W połowie lat 80. rodzice przywieźli od wujostwa ze Szwecji tamtejsze wydania komiksów Disneya i Marvela. Z „Kalle Anką”, czyli Kaczorem Donaldem spędziłem długie godziny, leżąc na podłodze i słowo po słowie czytając znajdujące się w dymkach wyrazy. Szwedzkiego nie znałem, ale dzięki temu mogłem dłużej cieszyć się każdą stroną.

W tamtym czasie, bez wątpienia, byłem komiksowym maniakiem, ale prawdziwie świadomym fanem tego medium stałem się pod koniec lat 80. za sprawą dwóch albumów. Był rok 1988, ja miałem 11 lat, a tata ze służbowej podróży do Warszawy przywiózł niezwykłą nowość – „Szninkla” wydanego przez Orbitę. Do dziś pamiętam, jak dając mi go powiedział: „przeczytałem w pociągu. Jest tam parę mocnych scen, ale… masz”. Po takim wstępie rzuciłem się na komiks Rosińskiego i Van Hamme’a jak wygłodniały narkoman na porzuconą bezpańsko strzykawkę. I faktycznie były tam legendarne już „sceny” – ich sława sprawiła, że mój egzemplarz pożyczony koledze z klasy przeszedł przez wszystkie uczniowskie ręce i wrócił do mnie w strzępach – ale też dużo dużo więcej: mądra, przejmująca i uniwersalna opowieść o przebaczeniu i odkupieniu. „Szninkiel” otworzył mi oczy na to, że komiks może być narzędziem do snucia bardzo poważnych opowieści.

Rok później z kolei w skrzynce znalazłem nowy numer prenumerowanego przez nas magazynu „Komiks Fantastyka”, a w nim pierwszą część „Wiecznej wojny” Marvano i Haldemana. Połknąłem ją natychmiast i z emocji dostałem gorączki. Jak tam narysowane były statki i bazy kosmiczne! Bronie przyszłości! Obcy! Sceny walk! Długo nie mogłem się otrząsnąć. Podobnie, jak z przemożnego uczucia, które wywołał we mnie ten komiks, że wojna i zabijanie to coś absolutnie koszmarnego. Tak, jak Marcina Wichę pacyfistą uczyniły haskove opowieści o Szwejku, o czym pisał w jednym z poprzednich odcinków KOCa, tak jak zostałem nim po lekturze „Wiecznej wojny”.

Te dwa tytuły przeczytane we właściwym czasie sprawiły, że nigdy nie przestałem komiksów czytać, wiedziałem że zawsze znajdę w tym gatunku sztuki coś ciekawego, inspirującego i mądrego. Wiedziałem, że komiksy nie są tylko dla dzieci.

Szymon Holcman – rocznik 77′. Z wykształcenia filmoznawca, który przez blisko dziesięć lat pracował w firmie dystrybucyjnej Gutek Film, a teraz oprócz wydawania komiksów w kulturze gniewu zajmuje się też produkcją animacji w studio Human Ark. Tata dwóch córek – Heli i Anieli – na których testuje tytuły mające ukazać się w serii „krótkie gatki”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj