„Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia”
Agata Napiórka
Wydawnictwo Marginesy, luty 2018
Informacja wydawcy:
„Ta książka nie jest biografią, na takie pewnie przyjdzie jeszcze czas. To zapis długich rozmów z wielkim artystą, ale przede wszystkim z człowiekiem, który skromnie twierdzi, że jego życiem rządzi przypadek, i umie z tego życia czerpać garściami” – ze wstępu Agaty Napiórskiej.
Józef Wilkoń – mistrz ilustracji i rzeźby, autor scenografii i gobelinów, historyk sztuki. Także mistrz życia. Opowiada o dzieciństwie podczas okupacji („Kiedy dziś opowiadam o wydarzeniach, które decydowały o życiu i śmierci, widzę, że wtedy przyjmowałem je zwyczajnie. Z wojny nie wyniosłem trwałych kompleksów i lęków”), nauce, domu i rodzicach („Jeśli jest we mnie trochę dobroci, jest to dobroć odziedziczona po matce. Choć po ojcu też, on był cholerykiem o złotym sercu”). Oraz o roli przypadku w jego życiu:
„Niektórzy wykluczają przypadek i uważają, że organizują sobie życie według planu, bo ich zdaniem przypadkowo oznacza byle jak. Planowanie życia tak jakby się zakładało plantację?”
To nie dla niego. Józef Wilkoń zbyt wiele razy w życiu doświadczył wpływu przypadku, żeby nie wierzyć w jego moc. Kiedy patrzy na świat, na wszechświat, widzi, że wszystko jest wypadkową zdarzeń i sumą przypadków. Opowiada o przypadku w malarstwie, w rzeźbie, w ilustracji książkowej. Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie zaliczał w tej samej klasie z Franciszkiem Starowieyskim i Romanem Cieślewiczem. Znany przede wszystkim jako ilustrator licznych książek dla dzieci, tak opowiada o swoich obrazach:
„Kreska zamaszysta, ale ruch musi być precyzyjny jak u chirurga. Od dawna urzekały mnie prace
o zdecydowanej formie, wynikającej z dynamicznego ruchu ręką. Zwróciłem
uwagę na biegłość mistrzów japońskich, którzy duży pędzel maczany w
wodzie zamieniali w precyzyjne narzędzie”. Docenia też prace polskich twórców ilustracji:
„W ilustracji polskiej było coś charakterystycznego, odrębnego – to za sprawą malarzy zyskała taką oryginalność w świecie, coś, co różniło ją od ilustracji europejskiej, niemal dosłowne związki z malarstwem, bogactwo struktury i technika stricte wyjęta ze studium malarstwa”.
Sam siebie zaskoczył, odnajdując się w niezwykle wymagającej formie artystycznej, jaką jest rzeźba: „Uwielbiam drewno, jego aksamitność, bogactwo zmian, szlachetność. Cięcie piły i uderzenia siekiery. Tak powstał tur, większy niż żywy”. Jak sam tłumaczy: „Nie rozumiałem, dlaczego ja, urodzony jako malarz, u schyłku życia zaczynam na poważnie rzeźbić. Sam jestem tym szczerze zaskoczony. W końcu uwierzyłem w to, że mogę być także rzeźbiarzem. Są i tacy, którzy wolą moje rzeźby od ilustracji. Ja lubię i jedno, i drugie”.
Rzadko w jego pracach pojawiają się ludzie, natomiast portrety psychologiczne zwierząt mówią wiele o człowieku. Przede wszystkim inspiruje go natura – wspomnienia z dzieciństwa, przyroda, malownicze pejzaże.
Przypadek w życiu osobistym miał znaczenie. Jego matka mówiła, że jest urodzony w czepku. I rzeczywiście tak było, są na to dowody: te jego przypadki były szczęśliwe.
Urodził się 12 lutego 1930 roku w Bogucicach koło Wieliczki. Mieszka i pracuje w Zalesiu Dolnym. Miał w swoim życiu kilkaset wystaw zbiorowych i indywidualnych i dostał dziesiątki nagród i wyróżnień. Należy do grona najwybitniejszych polskich artystów zajmujących się ilustracją. Na jego dorobek w tej dziedzinie składa się blisko dwieście książek, zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. W grudniu 2009 roku powstała fundacja „Arka” im. Józefa Wilkonia, zajmująca się ochroną i promocją dorobku artystycznego Józefa Wilkonia i ogólnych wartości związanych ze sztuką piękną, a w szczególności z ilustracją i sztuką edytorską.
„Bycie dobrym człowiekiem powinno być normą, przeciętną. Ale nie chcę robić wrażenia, że na ten temat wiem więcej niż inni. Raz jest lepiej, raz gorzej, nie ma o czym mówić” – Józef Wilkoń
Premierze książki będzie towarzyszyła wystawa prac Józefa Wilkonia w Bibliotece na Koszykowej organizowana w dniach 13 – 25 lutego br.
Agata Napiórska, urodzona w Grudziądzu w 1983 roku, dziennikarka i tłumaczka, autorka książki Jak oni pracują. Na co dzień redaktorka naczelna i wydawczyni magazynu „Zwykłe Życie”. Mieszka w Warszawie.
Fragmenty:
Matka
Fotel, na którym codziennie zasiada Józef Wilkoń, stał kiedyś w jadalni. Masywny, rzeźbiony mebel z przełomu XIX i XX wieku z bordowym obiciem z welwetu. Na tym fotelu, niczym na tronie, u szczytu wielkiego stołu siadała również matka mistrza, Karolina, w ostatnich latach swojego życia. To dla niej dobudował dwa alkierze na parterze domu.
– Kiedyś zadzwonił do mnie facet, którego poznałem na jakimś przyjęciu, i powiedział pamiętne słowa: „Pan maluje brzuchem swojej matki”. Chodziło mu chyba o ciepłe kolory, ale dzięki niemu zrozumiałem, że jestem maminsynkiem. Całe życie wyznawałem kult matki.
– Jaka była pana matka?
– Nie mam niestety żadnych zdjęć z jej młodości. Matka chowała się w chłopskiej rodzinie, gdzie zdjęć się nie robiło. Ojciec z kolei w biedniejszej, ale za to fotografowali się u bardzo drogich fotografów. Dlatego mam dużo zdjęć małego, młodego ojca. U Olechów, po stronie matki – żadnych. Do śmierci była piękną, nobliwą kobietą. Raczej szczupła, z czarnymi włosami, dość wysoka. W ogóle cała jej rodzina była urodziwa. Brat mamy, Kazio, postawny chłopak, czarnowłosy przystojniak, że Gary Cooper mógłby się schować. Kiedy przyjeżdżał do nas na wieś, wszystkie dziewczyny się oglądały.
– Ale mówiliśmy o pana matce…
– Kapitalnie gotowała. Miała zeszyt z przepisami ze starych książek. Z dziewiętnastowiecznej Ćwierczakiewiczowej na przykład. Robiła dania klasyczne: gulasz ze złotym, ślicznym, lśniącym sosem, chrupiące kotlety mielone, gołąbki, zrazy, zasmażaną kapustę i buraczki.
Piekła też napoleonki, takie galicyjskie kremówki, no wprost cudowne. Gdzieś ten przepis jest. Mama potrafiła też zrobić świetny makowiec, podobny udaje się upiec pani Halince.
– Jaka jeszcze była?
– Była pogodna. Bywała poważna i skupiona, ale nigdy nie dramatyzowała ani nie histeryzowała, była dzielna i zwyczajna, niczego nie demonstrowała. Matka cieszyła się niebywałym autorytetem, była poważana, wszyscy ją kochali, była lubiana przez wieśniaków i konspiratorów, którzy do nas przychodzili. Wszyscy chętnie jej we wszystkim pomagali. Kiedy na przykład Pyzia się cieliła, przychodził do nas gospodarz Lidwin ze wsi i pomagał jej z porodem. Samo życie. I była przy tym ufna.
Pamiętam, jak odchowała cielątko i później sprzedała je handlarzowi, który to cielątko na jej oczach wyprowadził i zniknął. Zorientowała się, że ją oszukał, dał za mało pieniędzy. Trzeba było za tym oszustem pędzić.
– Matka sama za nim goniła?
– Ja goniłem.
Najlepiej z tego całego zdarzenia zapamiętałem zmartwioną twarz matki, jak zorientowała się, że ją oszukał, bo to było dużo pieniędzy.
– Mama ostatnie lata życia mieszkała tutaj, w Zalesiu.
– Tak, wcześniej po kolei u każdego z rodzeństwa. Żyła prawie sto lat, bez dwóch miesięcy. Pod koniec życia miała opiekunkę, dużo spacerowała. Prosiła mnie też często, żebym rozpalał jej ogień.
– Ognisko?
– Tak, w tym moim lesie. Bardzo to lubiła. To też mam po niej, uwielbiam, jak tli się w kominku. Siadywaliśmy sobie przy tym ognisku i rozmawiali, rozmawialiśmy też u niej w pokoju. Stąd znam wiele historii z jej dzieciństwa. Kiedy do Podzwierzyńca wkroczyli Austriacy, oficer zwrócił się do mieszkańców: Wer spricht hier Deutsch? Moja matka, wtedy mała dziewczynka, powiedziała: Ich kann Deutsch sprechen. Matka ukończyła cztery klasy u urszulanek w Łańcucie, wyniosła z nich znajomość niemieckiego. Takie były wtedy szkoły. Opowiadała także, jak jeździła pociągami do Tarnowa, gdzie z wojskiem austriacko-polskim stacjonował jej ojciec, a mój dziadek, Jan Olech. Jako dwunastoletnia dziewczynka szukała go, żeby dostarczyć mu jedzenie i świeżą koszulę.
– Na starość ludzie najlepiej pamiętają dzieciństwo.
– Pewnie gdybym swojego Don Kichota namalował w dzieciństwie, pamiętałbym nawet, jakich użyłem kredek. A tak, jak namalowałem go w wieku lat dwudziestu paru, to zupełnie o nim zapomniałem.
– Jak pan myśli, dlaczego tak jest?
– Pewnie dlatego, że wszystko, co dzieje się w dzieciństwie, ma wielką intensywność przeżycia. Przecież ja tę naszą krowę Pyzię i to, jak mi uciekała, pamiętam z najdrobniejszymi szczegółami. To mi też dostarczało stresu i strachu, bo wbiegała w pole, a potem na tory. Bałem się, że pociąg moją ukochaną krowę przejedzie.
Jeśli jest we mnie trochę dobroci, jest to dobroć odziedziczona po matce. Choć po ojcu też, on był cholerykiem o złotym sercu.