Lubię się bawić w drobiazgi

0
1084

Uwielbiam podglądać ludzi – na ulicy, w tramwaju. Obserwować ptaki, zwierzaki, rośliny i robaki. To jest po prostu źródło nieustającego zachwytu. Nic tylko brać i pożerać – mówi ilustratorka Marianna Oklejak w rozmowie z Martą Lipczyńską-Gil. Publikujemy duży fragment wywiadu, całą rozmowę przeczytacie w 27. numerze „Rymsa”.

Marta Lipczyńska-Gil: Marianno, czy pamiętasz naszą rubrykę „Młodzi zdolni” i wpis o Tobie sprzed 7 lat? Od prezentacji Twojej osoby zaczęliśmy pracę nad tą rubryką. Jak wspominasz tamten czas?

Marianna Oklejak: Naprawdę? Tylko siedem lat temu? Powiedziałabym, że było to o wiele dawniej. Mam wrażenie, że upłynęło mnóstwo czasu i bardzo dużo się zmieniło i wydarzyło. 8 lat temu wiosną dostałam do ręki teksty do pierwszych książek o Basi, które przywędrowały do mnie w szczególny sposób. Prowadząca serię Marynia Deskur pewnego razu schowała się przed ulewą w księgarni w pewnej nadmorskiej miejscowości i tam trafiła na pierwsze książki z moimi obrazkami i… zdecydowała się mnie wypróbować. To był więc czas „kotów-zapłotów”, przejścia z wyobrażeń do praktyki, kiedy to obwąchiwałam się z pracą przy ilustrowaniu książki, badając granice, możliwości, specyfikę. To był dla mnie bardzo ważny moment, bo odkąd pamiętam chciałam zajmować się ilustracją, książką, obrazem. Kiedy byłam dzieckiem, rysowanie było moim światem i mimo że zaczęłam od studiów na socjologii (bo myślałam, że po ASP pewnie będę bezrobotna), to jednak cały czas tkwiło we mnie marzenie, żeby ilustrować tak na serio, nie hobbystycznie.

Gdy miałam bodaj 5 lat, zrobiłam swoją pierwszą książeczkę, miała stronice zszyte zszywaczem, na każdej stronie obrazek, nawet pojedyncze słowa (bo już umiałam pisać). Fabuła, że tak powiem, luźna: na jednej stronie miś z bukietem mówiący „Kwiaty dla konduktora”, na innej śpiące zwierzątko z napisem „ho-psi” (autorska wersja „chrrr”, gdyby ktoś nie wiedział), za to zakończenie z powiewem baśniowej grozy: „odtąd nigdy już nie chodzili do tej studni”. Podejście do sprawy miałam więc od najmłodszych lat bardzo poważne.

I bardzo cieszyłam się z Rymsowej prezentacji. Że mogłam pokazać coś swojego. To był czas początków, ale jedno się nie zmieniło: przedstawiony jako alter ego znaczek rozpoznawczy w postaci portreciku szelmowsko uśmiechniętej dziewczynki z czarnymi warkoczykami. Chyba się z nią nie rozstanę. Mam ją nawet na karcie miejskiej.

ML-G: Obserwujemy Twoją artystyczną drogę i co tu dużo mówić, bardzo rozwinęłaś skrzydła. Najważniejsze momenty, kamienie milowe w Twojej dotychczasowej twórczości?

MO: Zaczynałam ucząc się i oby tak zostało. Choć inaczej ta nauka wygląda na różnym etapie. Na kamienie milowe i tym podobne podsumowania wolałabym jeszcze jednak poczekać – czuję, że wciąż jestem w drodze, że wiele przede mną, że chcę próbować nowych rzeczy. Ja się naprawdę cały czas uczę i szukam.

Mogę powiedzieć tyle, że z tego, co dotąd, na pewno bardzo ważna jest dla mnie seria o Basi – pokazała mi mnóstwo rzeczy: jak współpracować w zespole, jak wypracować styl, który byłby bliski i zrozumiały dla szerszego odbiorcy, a przy tym być nadal sobą; jak ten styl polubić i spędzić z nim ileś lat, jak w małżeństwie „dopóki śmierć nas nie rozdzieli” i nadal w ramach tego robić coś nowego.

Ważna jest też moja przygoda z „Cudami wiankami” – to moja autorska książka, z którą jestem emocjonalnie bardzo związana, dotyczy pasji, która pojawiła się w moim życiu wiele lat temu i choć nie jest jedyną rzeczą w moim życiu, to jest czymś, co sporo we mnie ukształtowało. To są jakby moje korzenie, miejsce, do którego się z choćby najlepszej podróży wraca z radością. Dlatego tak się cieszę, że ta książka została tak dobrze przyjęta, bo mówi mi to, że udało mi się podzielić swoim zachwytem do tych wszystkich ornamentów, pasów, kształtów, kolorowiutkich kolorów i wycinankowych uproszczeń – tego, co we mnie jest takim jednym wielkim „lubię”. To więc ważne doświadczenie, bo pokazuję przez to nie tylko tę ludową kulturę, ale po prostu mój świat. I to mnie bardzo motywuje i utwierdza w przekonaniu, że to dobry kierunek.

ML-G: Masz swoich mistrzów? Kto Ciebie inspiruje?

MO: Oczywiście inspiruje mnie wszystko to, co opisałam przed chwilą. Od dawna niezmiernie podobały mi się wszelkie uproszczenia – takie właśnie jak w sztuce ludowej, archaicznej, jak w miniaturach średniowiecznych. Tam jest i celna synteza, i horror vacui. Lubię być trochę retro, zachwycam się dawnym malarstwem. To w ogóle ciekawe, co człowiekowi wpada w oko, jak go to od środka maceruje i co z tego (nie) wychodzi na zewnątrz.

Gdy byłam mała, miałam swoich ulubionych ilustratorów – urodziłam się w 1981 roku, ale wychowałam się na książkach z antykwariatu, z lat 50, 60, 70. Dla mnie chlebem powszednim był Szancer i Rychlicki, Stanny i Siemaszkowa, Flisak, Witwicki… Ale najbardziej lubiłam czarno-białego (sic!) Butenkę.

Ale nie tylko obrazkami człowiek żyje. Ba, ja bym nie żyła bez muzyki. Czasem zdarza mi się rysować konkretnie pod muzykę. Tak mam, że jestem synestetykiem i widzę dźwięki i akordy jako barwy – zatem to często naprawdę ogromnie ułatwia mi pracę, czasem podpowiadając wprost, a czasem po prostu masując zwoje mózgowe w trakcie wysiłku umysłowego.

No i to, co dookoła. Uwielbiam podglądać ludzi – na ulicy, w tramwaju. Obserwować ptaki, zwierzaki, rośliny i robaki. To jest po prostu źródło nieustającego zachwytu. Nic tylko brać i pożerać. A zarazem to tak wspaniałe, że przerasta. (…)

C.d. w 27. „Rymsie”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj