Szymon Kloska, W obronie szkiełka i oka, [w:] „Ryms” nr 20, s. 5-7, lato/jesień 2013.
Zainteresowanie otaczającym światem jest dla dzieci naturalne. Dowodem na to nie tylko wzbudzające lęk w rodzicach pytania zaczynające się od „dlaczego”, ale też szereg czynności, który je zazwyczaj poprzedza. Najczęstsze z nich to: podnoszenie (w celu zajrzenia pod), podrzucanie (w różnych celach), przelewanie z jednego w drugie bądź wylewanie, wkładanie do ciał ożywionych i nieożywionych oraz lizanie, gryzienie czy wąchanie. Wszystkie te czynności sprawiają niezaprzeczalną przyjemność, ale koniec końców mają charakter czysto poznawczy i tylko w ostateczności prowadzą do sakramentalnego „dlaczego”.
To naukowe zainteresowanie wszystkim wokoło bardzo szybko napotyka swojego naturalnego wroga – otoczenie. Nie jest to tylko kwestia tego, że to, co podrzucone, spada nie tam, gdzie powinno, na przykład na głowę, a to, co lizane, okazuje się ohydne. Po prostu niezależność i formy aktywności, których wymagają praktyki naukowe, są regularnie ograniczane przez ludzi mających władzę, czyli dorosłych. Bywa nawet, że za takie działania dorośli wymierzają kary. No tak, w państwach totalitarnych, które przechodzą transformację ustrojową, zakłada się, że potrzeba czasu, by ludzie adaptowali się do nowej rzeczywistości, a i tak nie zawsze udaje im się przystosować. W wypadku dzieci jednocześnie ograniczamy naturalne nawyki samokształcenia, karcąc za złe oceny z przyrody. To tak jakby NKWD zsyłało do łagrów za nieznajomość Orwella.
Są oczywiście wyjątki. Istnieją enklawy takie jak Ogród Doświadczeń im. Stanisława Lema w Krakowie czy Centrum Nauki Kopernik w Warszawie, gdzie można, kiedy jest się małym człowiekiem, w miarę swobodnie prowadzić działalność naukową. Problem polega na tym, że odwiedza się je rzadko, a kiedy już się do nich trafi, to liczba innych małych człowieczków jest tam tak ogromna, że utrudnia swobodną eksplorację. Jest też Uniwersytet Dzieci, są różne przymuzealne warsztaty, które pełnią często taką funkcję jak swego czasu wypad do Berlina Zachodniego: dają łyk wolności, który nie tyle zaspokaja apetyt, ile go pobudza. Jest też szkoła, tylko że ze szkołą bywa bardzo różnie. Ja na przykład dopiero co asystowałem przy układaniu kilkunastu łańcuchów pokarmowych, która to czynność dość szybko zatraciła swoje walory twórczo-poznawcze – towarzyszyć jej zaczęły nuda i rutyna.
W tej sytuacji pomocne są oczywiście książki. Często okazują się one tym tajnym sojusznikiem podtrzymującym iskierki zainteresowania światem, podobnie jak ongiś Radio Wolna Europa, które podtrzymywało resztki snów o wolności. Książek jest, na szczęście, coraz więcej. Nie będę się rozpisywał o Mizielińskich (Aleksandrze i Danielu), którzy dla popularyzacji nauki wśród dzieci zrobili więcej niż wszyscy ministrowie edukacji razem wzięci. Zakładam bowiem, że o Mizielińskich wszyscy już wiedzą. Ich „D.O.M.E.K.” to najczęściej widywana przeze mnie książka w stanie zaczytania na śmierć; a doprowadzenie jej do takiego stanu nie jest znowu takie łatwe, bo jest ona wcale porządnie wydana, szyta i ma twardą oprawę. Ktoś powie: ale gdzie tu nauka, to książka o architekturze. No tak, ale nauka to przede wszystkim szereg procesów, takich jak choćby krytyczne analizowanie, znane powszechnie jako gdybanie. Siedząc nad książką „D.O.M.E.K.”, dzieci kombinują mianowicie, z czego zrobione, jak można by inaczej, który lepszy, a który można by przerobić. Ostatnie dzieło Mizielińskich to „Mapy: obrazkowa podróż po lądach, morzach i kulturach świata”. Tytuł mówi sam za siebie. To geografia, której nie można się oprzeć.
Pytanie: co dalej? Co wybrać z zalewu najróżniejszych encyklopedii dla dzieci? Encyklopedia, czyli katalogowanie wiedzy, z założenia jest instrumentem pomocniczym. Ponadto bywa nudnawa, ale potrafi rozbudzić wyobraźnię i ciekawość. Pamiętam jeszcze stojącą w domu dwunastotomówkę, którą jako dziecko przeglądałem dość regularnie. Dziś znaleźć ją można w mało którym domu. Tym bardziej pożądane są dziecięce odpowiedniki. Liczba tych książek jest niesamowita. Niezłą serią jest „Bardzo ilustrowana historia…”, której części poświęcone astronomii, nauce, wynalazkom czy odkryciom geograficznym to świetne wprowadzenie w świat nauki. Encyklopedie mają też to do siebie, że uczą wpisanej w każde przedsięwzięcie naukowe konieczności, podziałów, kategorii, systematyki. Bezustannie klasyfikujący swoje okazy muminkowy Paszczak jest oczywiście godny politowania, ale na przykład taka „Prawdziwa historia stworów fantastycznych” unaocznia, że odróżnienie Harpii (człekozwierzęcia) od Koatla (hybrydy) może być kluczowe.
Książką znacznie poważniejszą od kolorowych encyklopedii jest pozycja brytyjskiego profesora Richarda Dawkinsa pt. „Magia rzeczywistości: skąd wiemy, co jest prawdziwe”, ze świetnymi ilustracjami Dave’a McKeana. Zaczyna się rozdziałem „Co to jest rzeczywistość? Co to jest magia?”, kończy zaś rozdziałem „Czym są cuda?”. Odpowiedzi na te pytania są pozornie proste. Magią jest sama rzeczywistość, a tak zwane cuda to zwykłe sztuczki, iluzje, które nas od niej oddalają. Narracja rozpięta pomiędzy tymi konstatacjami jest wypełniona materią tak zachwycającą, że nazwanie jej magiczną czy cudowną byłoby niewłaściwe. Przy opowieściach o tęczy, o pierwszym człowieku, trzęsieniach ziemi czy atomie węgla – blakną wszystkie cuda Hogwartu. Żarliwość i entuzjazm Dawkinsa są zaraźliwe. Czwartoklasiści (bo to chyba najodpowiedniejszy wiek, by sięgnąć po tę książkę po raz pierwszy) po przeczytaniu „Magii rzeczywistości…” będą się pewnie starali falsyfikować każdą rodzicielską hipotezę, ale przy tym zapamiętają po wsze czasy, że ich ulubiony dotychczas argument „nie, bo nie” – nie ma racji bytu w świecie twardych faktów. Również z Wysp nadleciał do nas Jerzy stworzony przez Lucy i Stephena Hawkingów. „Jerzy i tajny klucz do Wszechświata” i „Jerzy i poszukiwanie Kosmicznego Skarbu” to książki, do których żadnego dziecka nie trzeba przekonywać; kosmos, pełen niezbadanych planet i czarnych dziur, jest dziś tym, czym kiedyś były niezbadane lądy, siedliskiem wielkiej tajemnicy.
Ale nie trzeba od razu lecieć w kosmos. Równie tajemnicza jest kwestia piszczenia w trawie. Pierwszym krajowym badaczem tegoż zagadnienia był oczywiście Włodzimierz Puchalski. Jego książka „Bezkrwawe łowy”, w której w towarzystwie Wacka bada szuwary, bagna i leśne ostępy, dziś może trąci myszką, ale to smrodek wyczuwalny chyba tylko przez dorosłego czytelnika. Dziecko w zdumienie wprawi przede wszystkim bogactwo życia, które kryją polskie lasy. Dziś oczywiście to bogactwo, by trwało, musi być intensywnie chronione. I to ekologiczne novum znajdziemy chociażby w książkach Wajraka. Ale i w komiksie, a nawet w trzech: „Ostatni żubr”, „Ryjówka przeznaczenia” i „Norka zagłady”, których autorem jest Tomasz Samojlik. Armia norek próbuje objąć we władanie całą puszczę Białowieską. Na szczęście z pomocą przychodzi Dobrzyk – ryjówka przeznaczenia, król ryjówek, w towarzystwie Wydrzego Wojownika. Wartka akcja okraszona jest garścią informacji o puszczy i związanych z nią naukowcach.
Po takich lekturach wprowadzających najlepsze są oczywiście własne eksperymenty i badania. Prawda, że nie zawsze da się je przeprowadzić w domu bez narażenia się na remonty czy dłuższe sprzątania. Miejsce najodpowiedniejsze to las oczywiście, który wbrew panującej ostatnio modzie nie jest wyłącznie siedliskiem kleszczy i innych śmiertelnych niebezpieczeństw. Las w towarzystwie całkiem już dorosłego atlasu ptaków, ssaków czy roślin i zielnika oraz szkiełka i oka – to laboratorium, które powinno wystarczyć do końca edukacji, a może okazać się wystarczające także później.
Pisząc ten tekst, myślałem tylko o naukach ścisłych, w programie szkoły podstawowej znanych jako przyroda. Osobna kwestia to filozofia i historia. Do nieistnienia tej pierwszej w programie nauczania zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Do nieistnienia tej drugiej powoli przyzwyczajają nas kolejne reformy programowe. To skądinąd niesamowite, że po latach walki o nauczanie historii, która nie byłaby zakłamana, tak łatwo przystajemy na jej redukowanie. Wszystko to tematy kolejnych tekstów. Tymczasem chodźmy w las, tam gdzie nauka, by trochę popodrzucać, poślinić i pogryźć. W celach poznawczych oczywiście.
Szymon Kloska – urzędnik (Instytut Książki), recenzent (RMF Classsic, TVP), felietonista, ojciec trzech córek. Wielokrotnie publicznie twierdził, że Tove Jansson jest największą pisarką XX wieku.