Nie ma chyba drugiego miejsca, w którym spędzalibyśmy w życiu tylu czasu, co w szkole. Nie ma też chyba drugiego miejsca, do którego bardziej pasowałoby stwierdzenie Milana Kundery: „Życie jest gdzie indziej”.
Szkoła to twór straszliwie sztuczny. Pomyślcie: wszyscy w grupie urodzili się w tym samym roku. Wszyscy w tym samym czasie mają robić to samo. Wszyscy w tym samym czasie mają umieć to samo. Na dodatek ów czas przeznaczony na opanowanie tych umiejętności jest ściśle określony. Zarówno podczas dnia, jak i roku szkolnego.
Każdy z nas prawdopodobnie właśnie taką szkołę kończył, więc już dawno przestało nas to dziwić. Ja jednak lubię odsuwać się od rzeczy oczywistych na dwa kroki i przyglądać się im całkiem na nowo. Dziwna ta szkoła. Ma przygotowywać do życia, ale życie jest poza nią.
Po cóż więc w niej siedzieć? No dobra, trochę siedzę, rzeczywiście. Ale kiedy tylko mogę, staram się z niej wychodzić i dotykać Życia Prawdziwego. Jestem lotnym, wędrownym nauczycielem. I bardzo to lubię. Namawiam też do tego innych nauczycieli, co w moim przypadku nie jest takie trudne – prowadzę własną szkołę.
Uważam jednak, że każdy nauczyciel, nawet w szkole najbardziej systemowej, może i powinien wyściubić nos ze szkolnych murów. Że strata cennych lekcji i kiedy zrealizujemy cały ten program? Mówię wam, opłaci się to z nawiązką.
Po chleb do piekarni
Zaczynam oczywiście od planowania. Kiedy przed rozpoczęciem roku szkolnego myślę, co będę robić z daną klasą, zawsze sprawdzam, co w związku z tym mogę im po- kazać poza szkołą, gdzie możemy pójść. Żeby było w tym więcej sensu, gadam o tym z nauczycielami innych przedmiotów – często z jednego wyjścia korzystamy razem i każdy piecze własną pieczeń. Warunek, żeby to się powiodło – dzieci muszą być przygotowane do tego, co zobaczą. Albo też to, co zobaczą, powinno być punktem wyjścia do tego, co będziemy potem robić na lekcji. Wycieczka dla samej wycieczki, w oderwaniu od tematu lekcji, to zwykła starta czasu. Z tym samym skutkiem można iść na plac zabaw. Warunkiem powodzenia całego przedsięwzięcia jest więc dobre planowanie.
Garść przykładów? Jestem polonistką i nauczycielką edukacji wczesnoszkolnej.
W klasie trzeciej zaplanowałam sobie kiedyś temat: skąd się bierze chleb. Klasyczna historia, niemal w każdym podręczniku do edukacji wczesnoszkolnej. Zadzwoniłam więc do lokalnej piekarni (nasza szkoła mieści się na wsi pod Warszawą). Przyjęli nas z entuzjazmem. Po obejrzeniu, jak chleb się wyrabia, zawinięciu własnych chałek, w szkole wyhodowaliśmy z mąki razowej i wody własny zakwas. Żaden to kłopot, a uciechy co niemiara. Podzieliłam klasę na trzy grupy i zrobiliśmy to na zasadzie eksperymentu: przeczytaliśmy, czego i w jakich proporcjach potrzeba do zakwasu, zgromadziliśmy środki, każdego dnia kolejni dyżurni z grupy dosypywali mąkę i dolewali wodę, a potem noto- wali w notesach swoje kroki. Jeden słoik stał w chłodnym miejscu, drugi w ciepłym, trzeci w obojętnym. Codziennie patrzyliśmy też, co się zmienia w naszych słoikach. Po tygodniu upiekliśmy chleb. Jak w prawdziwej piekarni. Jak myślicie, ile dzieci pamiętają z tego działania? W porównaniu do grupy, która uczyła się o tym z podręcznika?
Z tą samą klasą uczyliśmy się o rycerzach. Dowiedzieliśmy się, kim byli, jak wyglądali, dlaczego mieszkali w zamkach i jak takie zamki powstawały. A potem pojechaliśmy na dwudniową wycieczkę trasą zamków krzyżackich. Jeden z nich zwiedzaliśmy nocą z pochodniami. Oglądaliśmy inscenizowany turniej rycerski, spaliśmy w zamku, strzelaliśmy z kuszy i łuku, przebieraliśmy się za rycerzy, zwiedziliśmy Toruń i dowiedzieliśmy się, jak powstawały kiedyś takie miasta. Dzieci, przygotowane do tej wycieczki, zada- wały ciekawe pytania, robiły notatki (to było obowiązkowe). A po powrocie przygotowaliśmy jeszcze plakaty (w podziale na grupy). W tym czasie V klasa z mozołem uczyła się o czasach rycerskich, zamkach i zakonie krzyżackim z podręcznika. Klasa III mogła ich zagiąć na każdy rycerski temat. I jeszcze przy tym dobrze się bawiła.
Po Szekspira do teatru
Z klasą VI miałam ambitniejsze plany. Postanowiłam, że porozmawiamy o teatrze dawniej i dziś oraz że poznamy Romea i Julię. Gdzie szukać obecnego w kulturze motywu miłości nieszczęśliwej, jak nie w tym drama- cie sprzed kilkuset lat?
Ale nie, nie kazałam nikomu od razu brnąć przez wersy Szekspira. Na początek obejrzeliśmy filmy Zakochany Szekspir oraz Anonimus. jeden mówił o tym, jak ów dramat mógł powstać, drugi – stawiał pod znakiem zapytania to, czy Szekspir istniał naprawdę. Tak zaciekawione dzieci miały za zadanie przeczytać dobrą literacką adaptację sztuki prozą, by w ogóle opanować fabułę dramatu (polecam Opowieści szekspirowskie Leona Garfielda). Następnie obejrzeliśmy fragmenty filmu Elizabeth, by poznać realia epoki. Potem zaś byliśmy na musicalu Romeo i Julia, który był bardzo nowoczesną adaptacją (przy tej okazji nauczyłam dzieci pisać sprawozdanie i recenzję).
Wystawiliśmy w szkole scenę balkonową. Moi uczniowie zmierzyli się z opisem przeżyć wewnętrznych Julii i Romea, a na sam koniec pojechaliśmy do Gdańska, znajduje się tam bowiem Gdański Teatr Szekspirowski, który jest cudowną rekonstrukcją teatru elżbietańskiego. Obejrzeliśmy go dokładnie i mieliśmy w nim warsztaty na motywach pierwszej sceny Makbeta (tej z czarownicami). Obejrzeliśmy jej rozmaite adaptacje i spróbowaliśmy w grupach sami ją wystawić.
Przy okazji z wycieczki do Gdańska skorzystała także nauczycielka historii, która wybrała się z nami. Klasa VI zakończyła temat „Solidarności”, jeden dzień poświęciliśmy więc na ECS i mieliśmy tam warsztaty o tym, jak powstała „Solidarność” oraz jak żyło się w PRL-u.
W przyszłym roku planuję z tą samą klasą zobaczyć Cricotekę w Krakowie i kulisy Teatru Wielkiego w Warszawie – przypomnimy sobie, co wiemy już o historii teatru, i zobaczymy, jak teatry mogą się różnić.
Przykłady można mnożyć. Omawiam z IV klasą balladę Mickiewicza, wybieramy się więc do Muzeum Literatury. Jakże inaczej czyta się potem wiersze kogoś, o kim się już trochę wie, a nawet oglądało jego obgryzione pióro, którym pisał, i na własne oczy widziało się jego zapiski, a przewodnik opowiadał, że Mickiewicz okropnie bazgrolił, bo cierpiał na dysleksję.
Mówimy o lekturze związanej z kulturą żydowską, chodźmy zatem do Muzeum Żydów Polskich Polin na warsztaty o tej kulturze, zaprośmy do szkoły dziewczynki, które uczą się w warszawskiej szkole im. Laudera Morasha, a ze starszą klasą pójdźmy zobaczyć synagogę (przy okazji zrobimy temat z historii o wielkich systemach religijnych). Mamy się nauczyć opisu obrazu?
Chodźmy na cały dzień do Muzeum Narodowego. Pani na plastyce zrobi teoretyczne wprowadzenie, na co zwracać uwagę w kom- pozycji obrazu, ja na polskim opowiem, jak to opisać, a w Muzeum każdy znajdzie obraz, który mu odpowiada, poszpera w telefonie, szukając informacji o artyście, i naprawdę opisze to, co widzi.
Po wodę do rowu
Myślicie sobie, że nam łatwo, bo mamy Warszawę w zasięgu ręki? Wielu nauczy- cieli ma i wcale z tego nie korzysta. Dla nas wyprawa do Warszawy to też cały dzień, i to wcale niełatwe. Ale w każdej miejscowości można wyjść ze szkoły.
Nasza pani od przyrody nieustannie tapla się z dziećmi z przydrożnym rowie (kalosze to obowiązkowe obuwie na tę lekcję). Pobierają wodę do badań, oglądają ją pod mikroskopem. Wiosną patrzą, jak rozwija się skrzek. Dzieci z nauczycielem oglądają porosty na drzewach i stosują tzw. skalę porostową, by sprawdzić, jak zanieczyszczone jest u nas powietrze.
Matematyczka razem z przyrodnikiem wymyślili projekt, podczas którego trzeba zrobić mapę zagajnika przy szkole i policzyć, ile rośnie w nim zawilców (stosowali skalę oraz statystykę: wyznaczyli obszar metra kwadratowego i przeliczyli na nim te zawilce, potem sprawdzili, ile metrów kwadratowych ma zagajnik).
Na historii przy okazji tematu o małych ojczyznach dzieci wybrały się na spacer z lokalną drużyną harcerską. Harcerze pokazali ciekawe miejsca w okolicy i opowiedzieli ich historię. Kiedy na historii pojawiał się temat o tym, jak jest zorganizowane państwo, wybraliśmy się do naszego urzędu gminy, żeby pogadać z burmistrzem i zobaczyć, jak jest zorganizowany samorząd. To zresztą ciekawy punkt wyjścia do rozmowy o roli samorządu szkolnego.
Na przyrodzie tropiliśmy lokalne pomniki przyrody i robiliśmy sobie przy nich selfie. No, długo by gadać. Takie rzeczy można robić wszędzie. I na wsi, i w mieście. Miasta mają tę zaletę, że są w nich obiekty kultury, które często oferują fantastyczne warsztaty, które z kolei można świetnie dopasować do tego, co się robi na lekcji.
Na niektóre wycieczki – wycieczki marzeń (szósta klasa marzy o wyjeździe do Londynu) – sami zarabiamy pieniądze. Dzieci robią kiermasze śniadaniowe, przygotowują jedzenie, sprzedają je, a fundusze zbierają na wyjazd.
Zdarza nam się też, że z dziećmi z klas IV, które zaczynają uczyć się historii, jedziemy na dwudniową wycieczkę historyczną w Polskę. Na przykład tropami początków państwa polskiego. Pokazujemy, opowiadamy, dotykamy. Snujemy Wielkie Opowieści – o których nauczyła np. Maria Montessori. Nie miały one jedynie „nauczyć”, ale wywołać efekt wow! Bo nauka jest świetna, ciekawa i taka… życiowa.
Nauczamy więc, wędrując i spacerując, jak arystotelesowscy perypatetycy.Uciekamy ze szkoły, by do niej wrócić pełni wrażeń, wspomnień i tematów do rozmów.
Przynosimy do niej życie.
Olga Woźniak, dziennikarka, nauczycielka, psycholog i mama syna z głęboką dysleksją, artykuł ukazał się w 35 nr. kwartalnika „Rymsa”