Pora na ilustratora – cz. 7 – Adam Pękalski

0
2081

„Pora na ilustratora” to seria wywiadów z polskimi ilustratorami, którym Kasia Warpas zajrzała przez ramię podczas pracy, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, jak to jest być zawodowym obrazko-twórcą.

Są wakacje, więc Pora na Ilustratora rusza w podróż. Przystanek pierwszy: Turcja. Tu w odcinku siódmym odwiedzamy Adama Pękalskiego, znanego w niektórych kręgach jako Kapitan Kamikaze. Adam to mistrz pozytywnej groteski – tak w ilustracji, jak i w życiu. Wystarczy spojrzeć na jego ilustracje do takich książek jak „Sanatorium” (tekst: D. Gellner, Wydawnictwo Bajka) czy „Dawnej, czyli drzewiej” (tekst: M.Strzałkowska, Wydawnictwo Bajka). Obok ilustracji książkowej zajmuje się też ilustracją prasową, tworzeniem plakatów oraz niesieniem kaganka rysunkowej oświaty wśród studentów Uniwersytetu Bilkent. Do niedawna pisał bloga, by oprócz ilustracji pokazywać „dziwne zdjęcia figurek i trupich główek z tureckich skrzynek transformatorowych”. Siłą rzeczy w naszej rozmowie nie zabrakło budzącego sympatię sarkazmu. Zresztą przekonajcie się sami.

Kasia Warpas: To zacznijmy od podstaw, gdzie najczęściej rysujesz?

Adam Pękalski: Od dziesięciu lat przebywam stale w Ankarze, gdzie prowadzę zajęcia z grafiki projektowej i ilustracji na Uniwersytecie Bilkent. Mieszkam na terenie kampusu, w bloku, co nie brzmi może specjalnie imponująco, ale ma tę kolosalną zaletę, że na zajęcia mam siedem minut żwawego spacerku, a co ważniejsze, z dziewiątego piętra stojącego na wzgórzu budynku roztacza się imponujący widok na leżące w dole miasto.

KW: Brzmi wspaniale! I to tam na wzgórzu rysujesz? Masz tam specjalny pokój do pracy?

AP: Przez jakiś czas miałem nawet swój własny pokoik do pracy, z którego jednak zostałem eksmitowany, kiedy moja Córka skończyła dwa lata i okazało się, że musi iść na swoje. Uniwersytet wprawdzie przydzielił mi służbowe biuro, ale nie próbowałem nawet tam pracować, bo jest to przygnębiająco obskurny pokoik z jednym wąskim okienkiem, brzydkimi regałami, położony w dodatku tuż obok wydziałowej toalety. Obyczaje uczelniane nakazują mieć otwarte drzwi do biura, kiedy się w nim przebywa, więc siedząc za służbowym biurkiem, co rusz oglądałem rozmaite osoby przemykające korytarzem na siusiu i z powrotem. Niespecjalnie pomaga to w pracy, jak się nietrudno domyślić. Koniec końców zająłem skromny kącik w tzw. pokoju dziennym, który pełni, w zależności od sytuacji, funkcję jadalni, salonu, sali projekcyjnej, biblioteki i – last but not least – pracowni.

KW: O! To tak jak u mnie! I jak ten Twój skromny kącik wygląda?

AP: W rogu przy oknie stoi prosty ikeowski blat z okleiną z jasnego drewna na czarnych metalowych nóżkach, pod nim komputer, na nim monitor, skaner i inne peryferie oraz kreślarska lampka i dwa kubełki z pędzlami i ołówkami, a nad nim półka, którą oprócz płyt z muzyką zajmują m.in. figurki z Gwiezdnych Wojen oraz model Żółtej Łodzi Podwodnej z klocków Lego. Nad tym wszystkim wisi sporych rozmiarów obrazek, przedstawiający wilka z Czerwonym Kapturkiem i babcią w brzuchu. Kapturek i babcia rozpijają butelkę czerwonego wina.

KW: A Gwiezdne Wojny i Lego? To kolekcje? Bawisz się nimi jeszcze?

AP: Od niepamiętnych czasów mam słabość do małych ludzików; przez jakiś czas zbierałem np. ołowiane żołnierzyki albo figurki postaci z filmów i komiksów, a jakieś dziesięć lat temu zacząłem kolekcjonować postaci z ulubionego filmu mojego dzieciństwa, bo wtedy właśnie firma Hasbro zaczęła produkować naprawdę ładne dziesięciocentymetrowe figurki postaci z „Gwiezdnych Wojen”, takie porządnie wykończone, z całą masą ruchomych punktów, pozwalających na ustawienie szturmowców czy rebeliantów w rozmaitych dynamicznych pozach. Kolekcjonowanie zresztą skończyło się jakiś czas temu, bo obecnie produkowane figurki nie są już ani tak ładnie wykonane, ani nie można ich ustawiać na tyle sposobów.

No i – nie, właściwie nie bawię się nimi. Raczej nie. Nie przy ludziach w każdym razie. Kiedyś robiłem im zdjęcia, niektóre były nawet całkiem fajnie zaaranżowane, ale już dawno nie miałem czasu się tym zajmować. Teraz tylko sobie stoją na półce nad biurkiem, zbierają kurz, i są bardzo pomocne, jeśli chcę zawiesić wzrok na czym innym, niż akurat rysowana ilustracja. A kiedy ktoś przychodzi w odwiedziny, zwłaszcza pierwszy raz, to świetnie nadają się na conversation starter. Okazuje się, że wielu bardzo poważnych, dajmy na to, nauczycieli akademickich też zbiera, albo przynajmniej chciałoby zbierać, tylko się trochę wstydzi, no bo co ludzie powiedzą – tu poważne rozprawy naukowe o Derridzie albo o nadprzewodnikach, a tam na regale Darth Vader i Luke Skywalker. Jeden zaprzyjaźniony fizyk z Bilkentu trzyma nawet na półce w swoim salonie figurki z lat osiemdziesiątych, którymi bawił się jako mały chłopiec.

No dobrze, dość już może o tym, bo to w sumie temat na osobną rozmowę.

KW: Fascynujące. Musimy się w takim razie na osobną rozmowę umówić. A Lego?

AP: A Lego z kolei to rodzinna pasja, którą dzielę z moją Żoną i ćórką. Wszyscy troje budujemy, najwięcej – uwaga – Żona. Aha, i żeby nie było – wcale nie mamy największej kolekcji klocków na naszym kampusie. Znam takich, co zmieniali mieszkanie, bo potrzebowali dodatkowego pokoju na zbudowane z Lego miasteczko, zajmujące dwa wielkie stoły zestawione razem. Słowo, nic nie zmyślam.

KW: Budowlańcy z ambicjami! No dobrze, a co się znajduje wokół biurka? Naprawdę siedzisz w kącie?

AP: Biurko i stojące przy nim obrotowe krzesło są wciśnięte między ścianę a stół jadalny, na którym wolno mi położyć część materiałów do pracy, ale tylko wtedy, kiedy akurat nie jest to pora posiłku. Po prawej ręce (jestem leworęczny) mam okno, na ogół jednak zasłonięte, bo wyjątkowo widok z tego akurat jest mało ciekawy – na sąsiedni blok.

W takim właśnie otoczeniu powstają od blisko czterech lat wszystkie moje ilustracje. Dodam jeszcze, że dziecko, zamiast grzecznie bawić się w swoim pokoju, z którego przecież mnie relegowało, najchętniej przebywa w salonie, pląsając mi za plecami i pchając się na kolana, kiedy tylko najdzie je ochota.

KW: Przy mojej dwulatce w ogóle nie da się popracować. Zaraz wyrywa mi ołówek z ręki i poprawia szkice. A powiedz, jesteś rannym ptaszkiem czy sową? Które pory dnia preferujesz do rysowania?

AP: Zdecydowanie sową. Parę razy nawet próbowałem zmienić tryb życia, wstawać wcześnie, odbębnić jogging, pracować od dziewiątej do siedemnastej, a potem zajmować się tym wszystkim, czym zajmują się normalni ludzie.

KW: I jak ci poszło?

AP: To była klęska na całej linii. Jeszcze w zimie to pół biedy, ale w lecie, przy uchylonym z racji ciepłej pogody oknie, przez które dolatują rozmaite dzienne odgłosy, jakoś nie potrafię się skupić. Tym bardziej, że okazuje się, że za dnia i tak zawsze coś trzeba niezwiązanego z pracą zrobić – posprzątać, pozmywać, pojechać do miasta po zakupy, załatwić sprawy urzędowe, last but not least oddawać się obowiązkom rodzicielskim… Dopiero wieczorem, kiedy dziecko jest już wykąpane, przebrane w piżamkę, utulone i uśpione czytaną na głos bajką, kiedy na kampus spływa wieczorny mrok, przy przyćmionym świetle i w ciszy mogę zacząć coś robić.

Najwyraźniej tak właśnie jestem skonstruowany, że koło dziewiątej wieczorem się ożywiam i przynajmniej do drugiej w nocy utrzymuję takie wysokie obroty. Potem zaczynam zwalniać, ale przecież nie na tyle, żeby się od razu kłaść, więc jeszcze lekko z godzinę bujam się przy komputerze, sprawdzam pocztę, czytam coś, aż wreszcie zmęczenie bierze górę i wreszcie kładę się spać. Chyba, że zbliża się termin oddania projektu, to wtedy nie. Wtedy siedzę do oporu.

KW: Do oporu czyli do rana?

AP: Kiedyś zdarzyło mi się siedzieć tak długo, że kiedy wyłączyłem komputer, z marszu zrobiłem Córce śniadanie, odprowadziłem ją do przedszkola i dopiero potem poszedłem spać.

KW: To jak łączysz zarwane noce z pracą na uczelni?

AP: Generalnie mam straszne problemy z utrzymaniem tzw. work-rest balance, tym bardziej że przecież sporo czasu i energii zajmuje mi praca ze studentami, a zajęcia na uniwersytecie (trzy pełne dni studia w tygodniu) zazwyczaj trwają od rana do późnego popołudnia. Nauczyłem się już spać nie więcej niż sześć godzin na dobę i cały czas kombinuję, czy nie dałoby się zejść do pięciu albo i czterech bez uszczerbku na zdrowiu. Były czasy, kiedy po prześlęczanej nad ilustracją nocy wysypiałem się do południa, ale to se ne vrati.

KW: Są jakieś rytuały, które pomagają Ci w rysowaniu?

AP: Chyba nic podpadającego pod rytuał nie przychodzi mi do głowy. Nie przebieram się w szlafrok, nie zakładam na głowę fezu lub szlafmycy, nie zapalam kadzidełek ani nic z tych rzeczy.

KW: Fez byłby bardzo na miejscu! Niektórzy zaczynają od szybkich szkiców na rozgrzewkę, posprzątania stołu, zrobienia kawy… nic z tych rzeczy?

AP: Nic.

KW: Podczas rysowania coś pijesz? Jesz?

AP: Czarną herbatę, gorzką, całymi kubłami. No, a jak jest gorzka herbata, to obowiązkowo musi być do niej coś słodkiego, chociaż symboliczne ciasteczko, herbatnik, czyli tzw. keksik, bo inaczej życie staje się smutne. I to jest jednak zasadniczy problem, to podskubywanie słodkiego po nocy, bo wiadomo jakie to ma skutki. Zwłaszcza przy siedzącym trybie życia.

KW: A cisza? Jest ci w pracy konieczna? Czy może słuchasz czegoś podczas rysowania?

AP: Kiedyś nie wyobrażałem sobie pracy bez muzyki, i to najchętniej dobranej nastrojem do akurat rysowanej ilustracji, ale od pewnego czasu coraz więcej przesiaduję w ciszy. Po pierwsze dlatego, że nie chce mi się odrywać od pracy, żeby wstać i zmienić płytę – bo ja w kwestiach technologicznych jestem nieomal amiszem i słucham muzyki z płyt najczęściej.

KW: A radio?

AP: Radiem pogardzam, bo albo co chwila reklamy, albo playlista nie w moim guście, albo, jak to jest w przypadku pewnej popularnej radiostacji nadającej głównie muzykę klasyczną i filmową – po dwóch dniach intensywnego słuchania zna się wszystkie utwory na pamięć, bo mielą się w kółko i na okrągło.

Po drugie – z wiekiem najwyraźniej spadła mi podzielność uwagi, bo zauważyłem, że kiedy pracuję nad ilustracją, to albo jestem tak skupiony, że nie słyszę muzyki (więc po co ma to lecieć?), albo mnie muzyka zaczyna rozpraszać (a to już niefajnie). Słucham muzyki zawsze podczas biegania, słucham chętnie w podróży, przy posiłkach, we wszystkich sytuacjach na tyle niezajmujących, że można jej rzeczywiście słuchać z uwagą, ale przy rysowaniu – coraz rzadziej.

KW: Biegasz?!

AP: Zacząłem jakieś dwa lata temu, bo z wiekiem zacząłem odczuwać typowe dolegliwości związane z siedzącą pracą. Całe życie miałem, powiedzmy sobie, chłodny stosunek do sportu, więc wybrałem coś, co nie wymaga jakichś specjalnych zabiegów i daje się robić na świeżym powietrzu, jako że sale gimnastyczne kojarzą mi się ze znienawidzonym wuefem i sprawdzianami z dwutaktu. A że dwa kroki od domu mam odkryte boisko z bieżnią, kupiłem buty do joggingu i zacząłem truchtać. Biegam trzy razy w tygodniu, skromniutko – piętnaście okrążeń, czyli sześć kilometrów. Czasem osiem, jak mam dobry dzień. Nigdy nie startowałem w żadnych biegach, wyścigach, pół- czy ćwierć- maratonach, bo mnie to nie interesuje, biegam wyłącznie dla siebie, sam, w miarę możliwości rano, przed śniadaniem. Bardzo to lubię; jedyne, co mnie powstrzymuje, to ulewny deszcz albo głęboki śnieg, w którym nie da się biegać (to drugie niestety zdarza się w Ankarze regularnie każdej zimy, w tym roku zima była wyjątkowo śnieżna).

KW: Trudno mi sobie te śnieżyce wyobrazić. Powiedz, kiedy pracujesz obecność innych ludzi podczas pracy rozprasza cię?

AP: Nie da się ukryć. Moim zdaniem ilustracja to zawód dla introwertycznych samotników. Ludzie zazwyczaj przeszkadzają, nawet jeśli siedzą cicho. Zresztą, na ogół nie siedzą cicho.

KW: Wróćmy jeszcze do rysowania. Twoje ulubione narzędzie to…?

AP: Kieszonkowy japoński pędzelek Pentela na naboje z tuszem. Moje absolutnie ulubione analogowe narządko do rysowania. Porzuciłem dla niego piórko, którym wcześniej przez lata pracowałem. A poza tym – tablet, wiekowy i wysłużony Wacom Intuos 3. Od lat wprawdzie obiecuję sobie, że kiedyś sprawię sobie taki fajny model Cintiq z wyświetlaczem, ale jakoś zawsze są pilniejsze wydatki. Poza tym – stary tablet, odpukać, ciągle działa bez zarzutu, więc nie mam pretekstu.

KW: Ile trwał twój najdłuższy ilustratorski maraton?

AP: Jeśli w pytaniu chodzi o to, ile najdłużej pracowałem nad jednym projektem, to ponad pół roku.

KW: O rany! A co to było?

AP: To była antologia „Julian i Irena Tuwim Dzieciom”, w której trzeba było zapełnić ilustracjami ze sto co najmniej rozkładówek. Bardzo szybko praca zamieniła się w koszmar, bo założyłem sobie na wstępie dość ambitne wytyczne. Kiedy w pewnym momencie połapałem się, w co się wpakowałem, było już za późno na zmianę strategii i trzeba było w to brnąć dalej. Przy takiej ilości pracochłonnych ilustracji do narysowania, z ledwością dociągnąłem do końca. Przypominało to sytuację z dowcipu, który Steve McQueen opowiedział w „Siedmiu Wspaniałych”: był raz pewien kowboj, który wszedł nago między kaktusy. Kiedy zapytano go, dlaczego to zrobił, odpowiedział: „Wydawało mi się, że to był dobry pomysł”.

KW: No dobrze, a jak już narysujesz ilustracje, dyskusja z innymi przed ich oddaniem do publikacji wchodzi w grę?

AP: Na ogół pokazuję świeżo zrobione ilustracje mojej Żonie, malarce i graficzce. Choć mamy zupełnie odmienny styl pracy i robimy całkiem różne rzeczy, jej rady są na ogół bardzo cenne, bo po pierwsze ma dobry gust, a po drugie – świeże spojrzenie, którego mnie, zwłaszcza kiedy zbyt długo babrzę się z jakimś problemem, rzecz jasna brakuje. Naturalnie, zdarza jej się (o wiele za często, moim zdaniem) skrytykować obrazek, któremu akurat poświęciłem masę czasu i energii, co bywa dość przykre. Czasami wprawdzie nie ma racji. Najczęściej jednak ma, niestety.

KW: Adam, a szkicownik jest?

AP: No niby jest, chociaż to raczej po prostu blok z rysunkami tuszem bądź ołówkiem, które następnie skanuję i poddaję obróbce w komputerze. Nie wiem, czy to podpada pod definicję pełnoprawnego szkicownika, który powinien być nie zbiorem półfabrykatów, a raczej notatnikiem z pomysłami i wprawkami artysty. Tymczasem ja wstępne projekty postaci i szkice koncepcyjne do ilustracji rysuję na luźnych kartkach, czasami naprawdę przypadkowych świstkach, które potem poniewierają się na biurku, dopóki ich w końcu nie wyrzucę. Czasami są to arkusze zwykłego papieru A4 do drukarki, czasem odwrotna strona koperty, w której przyszła jakaś przesyłka pocztowa, parę razy zdarzyło mi się przez nieuwagę zasmarować rewers jakiegoś dość ważnego dokumentu…

KW: To może masz notes lub kalendarz kieszonkowy?

AP: Mam, owszem, kieszonkowy notesik, który noszę zawsze z sobą, na wypadek, gdybym musiał coś ważnego sobie zapisać – jest w nim też całkiem sporo rozmaitych gryzmołów, najczęściej powstałych podczas zebrań, na których jako belfer muszę od czasu do czasu wysiadywać. Oprócz tego jest poręczny szkicowniczek A5 z czarnymi kartkami, po których rysuję białymi żelowymi pisakami – zabieram go zawsze z sobą, kiedy wiem, że będę musiał gdzieś siedzieć godzinami, a z takich czy innych powodów nie da się tam czytać książki. Taki ekwiwalent robótki na drutach albo krzyżówek.

KW: Wspaniały ekwiwalent! I gdzie już sobie w nim dziergałeś?

AP: Na przykład bardzo intensywnie używałem go, kiedy raz dałem się namówić na udział w komisji wyborczej i od świtu do wieczora musiałem siedzieć kołkiem w polskiej ambasadzie w Ankarze. Ruch był mały, bo ankarska Polonia jest nieduża – poniżej stu osób, godziny mijały powoli, więc rysowałem sobie cały dzień, co mi tylko przyszło do głowy, notabene ku uciesze pozostałych członków komisji. Mam tam parę całkiem fajnych rysuneczków, zupełnie innych od tego, co na co dzień robię, znacznie mroczniejszych, raczej niekoniecznie dla dzieci.

Przez jakiś czas miałem ambicję, żeby prowadzić szkicownik z prawdziwego zdarzenia, bo dostałem onegdaj w prezencie od Żony śliczny notes Moleskine z akwarelowym papierem; kilka razy wziąłem go z sobą w podróż wraz z kieszonkowym zestawem farbek wodnych, malowałem w nim różne rzeczy z natury, ale dość szybko mi się to znudziło. Leży na dnie szuflady, od lat do niego nie zaglądałem.

KW: Powiedz, zdarza Ci się ukryć wśród książkowych bohaterów swój autoportret? A może jest zawsze jakiś element lub postać?

AP: Raczej nie. Może ze dwa razy zdarzyło się, że na jakiejś ilustracji pojawiła się wmieszana w tłum postać podobna do mnie, ale to były raczej wyjątki potwierdzające regułę. Bywa czasami, że wykorzystuję elementy własnej garderoby przy wymyślaniu postaci – jakieś trampki albo szalik czy kurtkę. Ale też chyba nieczęsto, bo ubieram się dość konwencjonalnie.

Natomiast zdarza się w drugą stronę: kiedy rysuję twarze, bezwiednie wykrzywiam się, imitując rysowany właśnie grymas. Między innymi dlatego nie lubię rysować przy ludziach.

Podobno wielu rysowników tak ma; ciekaw jestem, czy ktoś przebadał ten fenomen psychologiczny.

KW: Też tak mam! To musi z boku wyglądać przezabawnie!

A na koniec pytanie, którego nikt Adamowi nie zadał w wywiadach, a jako ilustrator miałby ochotę na nie odpowiedzieć.

AP: Czy gdybyś mógł cofnąć czas o jakieś ćwierć wieku, i wiedząc to wszystko, co wiesz teraz, miał wybrać swój przyszły zawód, to zdecydowałbyś się jeszcze raz zostać ilustratorem, czy nie?

AP: Świetne pytanie. Często je sobie zadaję, i nadal nie znam odpowiedzi.

[Adam Pękalski z offu: Jeżeli uznasz, że to byłoby zbyt pesymistyczne zakończenie wywiadu, to przygotowałem alternatywne.]

AP: Czy bardziej lubisz rysować dla dzieci, czy dla dorosłych?

AP: Najbardziej lubię rysować dla siebie.

Prace Adama Pękalskiego można znaleźć tutaj: http://www.adampekalski.com

Kasia Warpas – graficzka i ilustratorka. Współpracuje m.in. z Magazynem dla Dzieci „Świerszczyk”. Ma tytuł doktora i projektuje wystawy muzealne w Monachium. Kupuje książki obrazkowe dla samych ilustracji. www.kasiawarpas.com

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj