Pora na ilustratora – cz. 6 – Marianna Oklejak

0
2043

„Pora na ilustratora” to seria wywiadów z polskimi ilustratorami, którym Kasia Warpas zajrzała przez ramię podczas pracy, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, jak to jest być zawodowym obrazko-twórcą.

Z okazji Dnia Dziecka gościmy w Warszawie u Marianny Oklejak, matki wizerunku słynnej na całą Polskę – Basi z książek Zofii Staneckiej. Jej książka „Cuda wianki. Polski folklor dla młodszych i starszych” otrzymała tytuł najlepszej książki 2015 roku Polskiej Sekcji IBBY w kategorii książek obrazkowych. W kuluarach Marianna znana jest z miłości do radia i radosnych satyr teraźniejszości, na przykład obrazkowych relacji z warszawskiego Szczytu NATO (podwójny portret prezydentów Dudy i Obamy trzeba zobaczyć!) lub z Konkursu Chopinowskiego. W czerwcu, nakładem Wydawnictwa Dwie Siostry, ukaże się kolejna książka z ilustracjami Marianny: „8+2 i Anton z Ameryki”. Tymczasem zajrzyjmy do pracowni Marianny i sprawdźmy, jak powstają kultowe już ilustracje.

Kasia Warpas: Na początek może powiedz, jak wyglądało miejsce, w którym narysowałaś swoją ostatnią ilustrację?

Marianna Oklejak: Ostatnią ilustrację rysowałam w domu przy blacie, który jest podzielony na część „komputerową” i „analogową”. W tej pierwszej stoi monitor, skaner itp., a ta druga to obszar zarezerwowany dla ołówków, kredek, papieru, flamastrów. Cechą charakterystyczną jest to, że obydwie części blatu zarastają niepostrzeżenie – stosy papieru, szkiców, ścinków, teczek, kredek, pisaków i książek piętrzą się w stosach tak, że czasem nie ma gdzie położyć kartki papieru. Właśnie się niebezpiecznie zbliżam do tego momentu.

KW: Znam ten fenomen! To gromadzenie rzeczy jest może jednak do czegoś potrzebne, skądś się bierze?

MO: Zdecydowanie nie mam skłonności do odkładania rzeczy na miejsce. Mam poczucie, że jeśli je odłożę, to „wyjdę z fazy” i następnego dnia będę musiała się rozgrzewać od nowa, trochę jak żarówka energooszczędna. Jeśli jestem w trakcie realizacji projektu, to bardzo tego przerywania nie lubię. Natomiast wielkie porządki są mi niezbędne, gdy mam zacząć coś nowego. Widok pustego stołu napełnia mnie zapałem do zabrania się za kolejną rzecz.

KW: Pracujesz wyłącznie przy stole?

MO: Czasami dodatkowo pracuję na podłodze, zwłaszcza gdy wycinam z papieru albo maluję sobie faktury, które posłużą mi po zeskanowaniu jako tło do ilustracji (albo bez skanowania – do kolaży). Wtedy np. zamalowuję kilkanaście – kilkadziesiąt kartek papieru farbami i tak sobie schną rozrzucone na każdym możliwym skrawku podłogi. Czasem nie sprzątam ich przez dobrych kilka dni, bo na przykład tak mi się podoba to, jak działają proste kolorowe prostokąty, że szkoda mi je chować, chcę sobie dłużej na nie popatrzeć i je sobie na przykład układam grupkami.


KW: Odnoszę wrażenie, że jesteś Marianno królową twórczego chaosu i przypadku.

MO: Odpady powstające przy pracy potrafią tworzyć bardzo malowniczy bałagan. Lubię dokumentować co atrakcyjniejsze chaosiki, przypadkowe gotowe kompozycje abstrakcyjne.

KW: Powiedz, jesteś rannym ptaszkiem czy sową? Które pory dnia preferujesz do rysowania?

MO: Jestem zdecydowanie sową. Przez lata cierpiałam, myśląc że jestem tą niezdrową a leniwą częścią społeczeństwa, która nie dość, że kwęka, gdy musi rano wstać i przesypia budziki, to jeszcze na dodatek zużywa nocą więcej energii elektrycznej niż każdy porządny obywatel, przyczyniając się do upadku świata. Ostatecznie przestałam sobie zawracać tym głowę i wraz ze znajomymi sowami mamy słodką teorię na temat terroru skowronków, którą Tuwim przedstawił w swoim wierszu o spóźnionym słowiku. Tam skowronek z bandą skowroniątek napadają na słowika, który przechadza się, bo „wieczór taki piękny”. Lubię noc. Lubię zapadający zmrok. To, co wtedy się dzieje ze światłem, które ustępuje ciemności.

KW: A co robisz nocą? 

MO: Noc jest po to, żeby słuchać muzyki, żeby robić swoje dodatkowe obrazki, czytać książki czy oglądać filmy. Dlatego nie mam nic przeciwko długim zimowym wieczorom – wydaje mi się wtedy, że mam więcej czasu. Jeśli przed pójściem spać uda mi się narysować coś dodatkowego, jakąś migawkę z dnia, zauważony kwiat, przedmiot, zwierzaka, człowieka – wtedy czuję się pełna i mogę uznać dzień za udany i obfity. Bez nadgryzania nocy nie byłoby to możliwe. Uwielbiam pracować nocą, chociaż dzień jest lepszy do niektórych technik – do pracy z akwarelą albo rysowania na szybie.

KW: Rysowania na szybie? 

MO: Czasem robię tak, że szukam sobie kształtu tego, co mam narysować, w formie malutkich szkiców. Te szkice wykonuję najczęściej wieczorem. Następnego dnia je skanuję, powiększam do pożądanego rozmiaru i staram się uchwycony kształt precyzyjnie powtórzyć i dopracować w większym formacie. Wtedy właśnie potrzebuję dziennego światła i czasem korzystam z szyby okiennej – powiększony szkic nalepiam pod spodem, na to kładę czystą kartkę i rysuję.

KW: I nagle się okazało, że szczęściem byłoby mieszkanie w sąsiedztwie Marianny Oklejak! Precyzja jest dla Ciebie istotna?

MO: Tak, strasznie ważne jest dla mnie zawsze to, by znaleźć jak najbardziej trafiony kontur, żeby linia miała odpowiedni łuk, była precyzyjnie wyprofilowana. Dla mnie to klucz do tego, żeby rysowany obrazek przekazywał esencję, żeby sprawiał wrażenie bardzo prostego, a jednocześnie oddawał charakter.

Moja muzykująca znajoma

KW: Masz rytuały, które pomagają Ci w rysowaniu? Podczas rysowania – coś pijesz? jesz?

MO: Tak, jak już mówiłam – rytuał sprzątania przed rozpoczęciem nowego projektu i niesprzątania w trakcie pracy nad projektem w toku. Poza tym lubię mieć pod ręką coś dobrego przygotowanego do jedzenia. Do tego zaparzony imbir albo werbena. No i między posiłkami najchętniej migdały do chrupania. To mi pozwala na mikroprzerwy. Duża przerwa na ugotowanie czegoś dobrego następuje dopiero po uporaniu się z jakimś większym kawałkiem pracy. Lubię być odcięta od konieczności korespondencji mailowej i telefonów. Najlepszy dzień to taki, kiedy mogę po prostu rysować i tylko rysować (no i oczywiście jeść smaczne rzeczy), mając poczucie, że naprawdę dużo mi się udało zrobić i nic mnie od tego nie odrywa.

KW: Wyłączasz telefon i internet na czas pracy?

MO: Nie, niestety nie mogę sobie na coś takiego pozwolić, zresztą czasem grzebanie w internecie potrzebne mi jest przy pracy, gdy zbieram jakieś materiały, poza tym załatwianie korespondencji mailowej to dla mnie często wielogodzinna praca. No i często słucham muzyki właśnie przez internet.

KW: A cisza? Czy cisza jest Ci w pracy potrzebna?

MO: Cisza jest niezbędna na etapie koncepcyjnym. Wtedy muszę się skupić i przyglądać tylko temu, co mam sama w środku, czym się do tej pory napełniłam. Ale potem muzyka jest niezbędna!

KW: Czego wtedy słuchasz? 

MO: Słucham namiętnie radiowej Dwójki oraz mnóstwa innej muzyki – w zależności od pory dnia i nastroju oraz tego, co akurat robię. Otóż jest muzyka, której za nic nie będę słuchać w ciągu słonecznego dnia, a za to dopiero po zmroku (np. Andy Stott), jest taka, która z takim dniem koresponduje (np. wczesna muzyka na pianoforte, Rameau), jest i taka, której np. słucham tylko w określonej porze roku (zima należy do kantat Bacha i organów barokowych, późne lato do lutni renesansowej solo, a upały do Panda Bear). Jest też taka, przy której „samo się robi” i taka, która pomaga mi gdy jestem już zmęczona – np. jeden David Bowie i mogę pracować dalej: nie piję kawy.

Bywa też, że wprost robię „obrazki do muzyki” – albo na zasadzie luźnych skojarzeń, albo jako reminiscencje z koncertów, na których byłam. Na pewno sprawę wyjaśnia i ułatwia to, że jestem synestetyczką i muzykę widzę w kolorach (i nie tylko). To jest bardzo stymulujące.

KW: Fascynujące! Jak więc wygląda dla Ciebie dajmy na to radosna muzyka kwartetu smyczkowego?

MO: Aaa, to już zbyt ogólne! Muzyka odtwarza mi się w głowie jak kolorowy film. Pojedyncze dźwięki mają swoje kolory, są na przyład zimne lub szorstkie, a w towarzystwie innych dźwięków wyglądają inaczej, tworzą różne układy w przestrzeni. Zatem każdy konkretny utwór to inna opowieść.

KW: Na przykład….

MO: Na przykład preludium suity nr 1 Bacha zaczyna się w brązach, kasztanowych, ciepłych, pachnących jak aksamit (proszę mnie nie pytać, jak pachnie aksamit), jak drewniana szuflada z ołówkami cedrowymi, tu i ówdzie mignie rudy, tam ciepły fiolet, róż angielski. Kolory są ciężkie, ciemne, ale miękkie, najpierw gęsto rozmieszczone w niewielkiej, ciemnej, ciepłej przestrzeni, w skondensowanych, nieco kulistych, organicznych kształtach, wchodzą do środka i czuję je zwłaszcza na plecach. Ale sam koniec preludium to eksplozja światła, takiego złocistego, jak świt na dawnych obrazach i wyjście w dalszą, szerszą przestrzeń. Zresztą to zależy od interpretacji tego utworu. No dobrze, wiem, że to wszystko razem brzmi trochę dziwnie…

KW: Dziwnie? Wspaniale! A na przykład coś Beatlesów?

MO: Na przykład „Lucy in the Sky with Diamonds” to mieszanka jasnego błękitu, jasnego słomkowego żółtego i różowego w odcieniu lodów malinowych. Na początku jest dużo małych szklanych kulek, głównie żółtych, i przezroczystych żółtych kapsułek, po prawej jest bardziej szaro, a pod nogami gołębi błękit. Refren to dryfujące w powietrzu elementy ni to z gumy, ni z przezroczystej galaretki… To może ja już nie będę się pogrążać…

Obrazki z festiwalu Unsound i z recitalu Kate Liu

KW: No dobrze, wróćmy do rysowania. Czy obecność innych ludzi podczas pracy rozprasza cię?

MO: Raczej tak, chyba że jestem na etapie pracy „mechanicznej” i bardziej odtwórczej. Niestety, mam prawie zerową podzielność uwagi. Właściwie podczas pracy toleruję tylko towarzystwo muzyki i radia, bo z nimi nie muszę być w interakcji. To oznacza, że jeśli rysuję, to jestem w tym całkowicie pogrążona. I tak lubię!

KW: To jak już jesteśmy przy lubieniu. Jakie narzędzie jest Twoim faworytem?

MO: Zawsze, zawsze, zawsze – musi być ołówek automatyczny 0,7 HB i kartka gładkiego białego papieru. Bo tak się wszystko zaczyna. Potem dochodzą inne narzędzia. Miękkie kredki ołówkowe. Różne flamastry. Cienkopisy. Długopis. No i są też oczywiście nożyczki, które dają niepowtarzalny efekt.

KW: Niepowtarzalny czyli jaki? Opowiedz proszę więcej o tym romansie z wycinanką.

MO: Bardzo lubię wycinać z czarnego papieru, bez żadnego wstępnego rysowania, szukając uproszczonej formy. Czasem uwielbiam horror vacui, a czasem maksymalną oszczędność. Tak miało być w mojej ostatniej książce „Cuda niewidy”. Tam jest wiele elementów wycinanych z ręki. Proste kształty oraz gęstwiny. Ostatnio zaczęłam robić wycinanki również z kolorowych papierów. Właśnie zaściełają mi całą podłogę. Pokażę, jak dam sobie samej imprimatur.

Obrazki z książki „Cuda niewidy” i to, co się działo na stole przy okazji

KW: No dobrze, takie wycinanie musi być niezwykle pracochłonne. Ile trwał twój najdłuższy ilustratorski maraton?

MO: Bez jedzenia i spania? Nie no, tak nie robię. Spanie musi być! I jedzenie! Dobre jedzenie! Bez higieny pracy nie ma efektów.

KW: A nad jedną ilustracją ile pracujesz? Twoje ilustracje mają często wiele warstw, ale nie brakuje im też swobody, a czasem nawet charakteru szkicu. Myślę o ilustracjach z serii o Basi. Czy nad którąś pracowałaś wyjątkowo długo?

MO: Zdarzało się, że nad „Basiową” ilustracją z większą ilością szczegółów pracowałam dwa dni. Poza tym pracuję dosyć szybko, ale to po prostu jest zawsze poprzedzone trwającym sporo namysłem, muszę coś najpierw dobrze zobaczyć w wyobraźni, a wtedy to staram się z tej wyobraźni skopiować. Dlatego nie robię wielu szkiców przygotowawczych. Jeśli nie wymyślę czegoś w głowie, to sterty zaszkicowanych kartek nie pomogą. A jeśli wiem, jak coś powinno wyglądać, to po prostu to rysuję. Osobna sprawa, że czasem właśnie to „kopiowanie wyobraźni” nie daje pożądanych efektów. Bywa, że wyrzucam gotową ilustrację, bo mi się nie podoba. I robię od nowa. Czasem tuż przed zamknięciem książki.

 KW: To może być stresujące. W takim razie, dyskusja z innymi o rysunkach przed ich oddaniem do publikacji wchodzi w grę?

MO: Wchodzi, ale i tak sama jestem sobie sędzią, żeglarzem, okrętem. 

KW: A gdy rodziła się Basia? Konsultowałaś jej wizerunek z innymi?

MO: To inna para kaloszy. Basia ma kilka matek, więc każda musiała się dziecku przyjrzeć. Powstało więc kilka wersji Basi, szukałam jej kształtu twarzy, czy ma być pulchniejsza, czy chudziaczek, jakie ma robić miny, w którym w ogóle kierunku z nią pójść. Tu głosy zespołu były niezbędne.

KW: To chyba dobry moment, żeby porozmawiać o szkicowniku. Prowadzisz?

MO: Nie mam jednego regularnego szkicownika. „Notatki” robię w kalendarzu-notesie lub gdzie popadnie na karteczkach czy biletach, które mam pod ręką. Tu nie chodzi o gotowe kompozycje tylko o zanotowanie – co zwróciło moją uwagę. Jaki kształt, przedmiot. Czasem po prostu zapisuję sobie temat, skojarzenie, pomysły na później, lubię też sobie „notować kolory” i ich zestawienia. Te rysunkowe notatki są naprawdę maciupkie. I tak to, co kluczowe przechowuję w pamięci, więc np. po powrocie do domu odtwarzam łyskę, którą widziałam na spacerze, nie robiąc wcześniej żadnego szkicu. Dla mnie najważniejsza jest obserwacja – to wtedy dzieje się cała chemia. I wtedy jest tak jak z miłością od pierwszego wejrzenia: albo kształt liścia czy chmury zapadnie tak głęboko, że nie będę w stanie odtrącić jego wspomnienia, bo będzie mnie świdrować w głowie i w brzuchu, albo nie. 

Rzeczona łyska

Rzeczone notatki: zapiski kolorystyczne, zima w Łazienkach, Władysław Waza i Thurston Moore

KW: Jeśli mnie pamięć nie myli, na twoim blogu widziałam jednak szkicownik z Sycylii. 

MO: Tak, osobnym rozdziałem są notatniki z podróży: to są już czasem całe zeszyciki czy zbiory kartek, które powstają na miejscu. Czasem służą zamiast zdjęć. To takie podróżowanie w stylu retro – z notesikiem, pędzelkiem, ołówkiem. Robienie zdjęć kradnie uwagę. Rysowanie zostaje głęboko, uczy uważności, pozwala przeżyć coś jeszcze raz.

To też okazja, by mierzyć się z technikami, których nie używam na co dzień. Np. z akwarelą czy gwaszem. To bardzo odświeżające – puszczenie się na nieznane wody zawsze uczy czegoś dobrego. No i wtedy jest odpoczynkiem od tego, czego używam przy pracy.

KW: Czy zdarza Ci się ukryć wśród książkowych bohaterów swój autoportret?

MO: Nie, mojego autoportretu nigdy jeszcze nie zamieściłam. Muszę przyznać, że nie przyszło mi to do głowy. Za to wśród bohaterów drugiego czy trzeciego planu kryje się wiele postaci autentycznych – moich przyjaciół lub np. aktorów. W „Basi i piłce nożnej” wprawne oko rozpozna Davida Tennanta jako Doktora Who. Poza tym uwielbiam obserwować ludzi na ulicy – to jest kopalnia pomysłów i urok świata. To, co podejrzę w tramwaju czy na poczcie, sklejam potem w postaci na ilustracjach. Wtedy się okazuje, że każdy może być ciekawy i nieść swoją historię.

A na koniec pytanie, którego dotychczas nikt Mariannie Oklejak nie zadał w wywiadach, a na które zawsze chciała odpowiedzieć:

MO: Czy miałabym ochotę na ilustrowanie książek również dla dorosłych? Tak! 

Czy miałabym ochotę mieć więcej czasu? Tak!

Czy lubię bób? Tak!

Prace Marianny Oklejak można znaleźć tutaj:

http://mariannaoklejak.blogspot.com/

Kasia Warpas – graficzka i ilustratorka. Współpracuje m.in. z Magazynem dla Dzieci „Świerszczyk”. Ma tytuł doktora i projektuje wystawy muzealne w Monachium. Kupuje książki obrazkowe dla samych ilustracji. www.kasiawarpas.com

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj