O ptakach i innych skrzydlatych wilkoniach

0
1873

Jacek Friedrich, O ptakach i innych skrzydlatych wilkoniach, [w:] „Ryms” nr 7, jesień 2009, s. 15-19

Józef Wilkoń nie raz mówił o tym, jak wielkie emocje budzi w nim świat roślin i zwierząt; jak były ważne w jego życiu, od dziecka, spotkania z przyrodą. Tej osobistej fascynacji potrafił nadać uniwersalną formę, dzięki której zajął pozycję jednego z największych w swym fachu. Przeglądając niezliczone książki zilustrowane przez Wilkonia, spotykamy, owszem, figury ludzi, czasem ciekawe przedstawienia architektury, jakiś statek albo samolot, przede wszystkim jednak bezustannie natrafiamy na obrazy lasu, wody, drzew, zwierząt. Szczególną sławę zyskały jego koty i fenomenalne ryby, ale przecież zwierzęcy repertuar jest znacznie bogatszy – z równą wirtuozerią kilkoma płynnymi liniami dawał nam artysta obrazy koni, jeleni, dzików lub mamutów. A także ptaków: małych i dużych, dzikich i domowych, swojskich i egzotycznych, ornitologicznie wiernych i całkiem fantastycznych. Ich graficzny zapis zmieniał się wraz ze stopniowymi zmianami w stylistyce artysty. Przyznam, że mnie najbardziej zachwycają obrazy, które Wilkoń stworzył pomiędzy końcem lat 50. a początkiem 70. minionego stulecia, co nieuchronnie znajdzie wyraz w doborze przedstawianej tu Wilkoniowej skrzydlatej ikonografii. Nie będzie to, rzecz jasna, pełny przegląd dorobku artysty w tej dziedzinie, lecz jedynie wybór. Ptasich wizerunków znajdziemy bowiem na kartach książek Wilkonia nie dziesiątki, ale setki.

Wilkoń miał szczęście debiutować w latach postalinowskiej odwilży, dzięki czemu już na początku swej ilustratorskiej kariery mógł sobie pozwolić na eksperymenty z graficzną formą, które jeszcze kilka lat wcześniej byłyby nie do pomyślenia. Sam artysta po latach powie w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, że jego twórczość wpisuje się w tradycję taszyzmu – rozwijającego się po II wojnie światowej nurtu malarskiej abstrakcji, w którym punkt ciężkości kładziono na swobodne operowanie plamą. Pracą, którą uznał Wilkoń za początek owych taszystowskich poszukiwań, była graficzna oprawa książki autorstwa Heleny Bechlerowej „O kotku, który szukał czarnego mleka” (Nasza Księgarnia, Warszawa 1959). Co prawda owego „taszyzmu”, w następnych latach istotnie zajmującego ważne miejsce w technice Wilkonia, w tej akurat książce wciąż jest niewiele, odnajdujemy w niej jednak inne cechy, które już za chwilę wyniosą jego twórczość tak wysoko: przede wszystkim rzadką umiejętność syntetycznego oddania kształtu zwierzęcia za pomocą ledwie kilku pociągnięć pędzla bądź piórka.

Ilustracje, choć książka w tytule ma „kotka”, w dużej mierze poświęcone są ptakom. Widzimy tu błyskotliwie przedstawione kury i koguty, kaczkę, jastrzębia, wronę. Wrona dostąpiła nawet, obok tytułowego zwierzątka, zaszczytu ozdobienia okładki tej wczesnej publikacji artysty. Ciekawe przy tym, że jakkolwiek nie ptaki są tu głównymi bohaterami, to jednak właśnie w ptasie sylwetki wpisał artysta swoje pierwsze, wciąż jeszcze nieśmiałe, próby „taszystowskie”. Spójrzmy, jak pojedyncze plamki farby wpuszczane w wilgotny podkład zamieniają się w na poły kontrolowany przez artystę, na poły zaś przypadkowy wzór na skrzydłach kogucich lub jastrzębich; w bardzo podobny sposób ujmie Wilkoń jastrzębia także w Zaczarowanej jagodzie autorstwa Mieczysławy Buczkówny (Czytelnik, Warszawa 1962). Dzięki temu powstaje bogata plastycznie forma i grafikowi udaje się zasugerować wspaniałość tych dorodnych ptaków. Zupełnie inaczej potraktowana została natomiast skromna wrona. Tu Wilkoń posłużył się surową, nieco nawet kanciastą kreską, która dobrze oddaje wronią pospolitość.

Napięcie między swobodną, niekiedy wręcz kapryśną plamą a precyzyjną kreską będzie odtąd jednym z najważniejszych problemów artystycznych w twórczości Wilkonia, a zarazem jego znakiem rozpoznawczym. Właśnie wtedy, gdy obie te przeciwstawne siły tworzą nierozerwalną całość, Wilkoniowe obrazy zyskują niepowtarzalny, niezapomniany smak. Prace, w których dominuje tylko jeden z tych artystycznych żywiołów, nie są już – przynajmniej w moich oczach – równie fascynujące.

Książką, w której plama i kreska przenikają się wyjątkowo pięknie, jest Stanisława Szydłowskiego „Przygoda pewnego pawia” (Biuro Wydawnicze „Ruch”, Warszawa 1966). Nic zresztą dziwnego, że właśnie książka w całości poświęcona pawiemu przepychowi pozwoliła grafikowi uzyskać tak świetny efekt.

Paw, obdarzony przez naturę nadzwyczajną powierzchownością, od stuleci skłaniał artystów do twórczego wysiłku. Szczyt owych artystycznych zainteresowań można dostrzec w ostatnich dekadach XIX wieku i około roku 1900, w dobie zwanej zwykle, choć niezbyt precyzyjnie, secesją. Dekoracyjne skłonności epoki, często zresztą w związku z ówczesną fascynacją sztuką Dalekiego Wschodu, w sposób nieunikniony skierowały uwagę artystów ku pawim wizerunkom. Pawie sylwetki i pawie pióra odnajdujemy wówczas bezustannie na plakatach i książkowych ilustracjach, na lampach Tiffany’ego i niezliczonych witrażach, parawanach, wazach, na fasadach domów i najzwyklejszych przedmiotach codziennego użytku; kobiece stroje ozdabiano pawimi motywami, a same damy portretowano często tak, jakby treny ich długich sukni były pawimi ogonami. Wczesne arcydzieło będące przejawem tej pawiej manii stworzył w latach 1876–1877 wielki artysta amerykański James Abbott McNeill Whistler. W tamtych czasach piękno było wystarczającym motywem artystycznej działalności. Jeden z najbardziej wpływowych pisarzy XIX w., John Ruskin, pisał w sławnych „Kamieniach Wenecji”: „Pamiętajmy, że najpiękniejsze rzeczy na świecie są najbardziej bezużyteczne: chociażby pawie czy lilie”.

Tymczasem sztuka XX w., uwikłana w artystyczne rewolucje i społeczne zaangażowanie, niezbyt często skłonna była hołdować „bezużytecznemu” estetyzmowi. Skazanym na banicję pawiom i liliom z trudem tylko udawało się utrzymać na różnorakich marginesach sztuki. Także na tym marginesie, jakim jest książkowa ilustracja dla dzieci – marginesie szczególnym i paradoksalnym. Paradoksalnym: z jednej bowiem strony niezwykle rzadko zdarza się, by ten obszar twórczości włączano w główny nurt historycznoartystycznej refleksji, z drugiej zaś była to przecież przez kilka dziesięcioleci – przynajmniej u nas – ta dziedzina sztuki, z którą stykały się rzesze odbiorców liczebnością wielokrotnie przekraczające bywalców galerii sztuki. I szczególnym: zawieszona między sztuką „wysoką” a „popularną” ilustracja książkowa dla dzieci zachowała prawo do bycia „ładną”. To prawo, którego odmawiano sztuce przez wielkie „S”. Pamiętam, jakie oburzenie wzbudziła kiedyś moja niewinna uwaga na temat jednego z obrazów prezentowanych w gdańskiej ASP. A powiedziałem jedynie, że to ładny obraz. Jak widać, słowo „ładny” bywa wciąż – pomimo nowej fali „ładności” pojawiającej się w sztuce ostatnich lat – niecenzuralne.

A pawie są przecież takie ładne… A już te Wilkoniowe szczególnie! Wystarczy spojrzeć na portrety tytułowego bohatera zawarte na szesnastu stronach „Przygód pewnego pawia”. Jego rozkiełznana uroda rozbija zresztą podział na strony, pyszniąc się najczęściej na dwustronicowych rozkładówkach. Ten ostentacyjny przepych uzasadnia nie tylko sama pawia natura, ale i treść książki, mówiącej właśnie o ukaranej pysze. Główny bohater reprezentuje pychę w postaci czystej – własna uroda jest jego jedyną racją istnienia. Nie tylko bezustannie podziwia samego siebie, ale też żąda podziwu od innych:

„Patrzcie – mówi – w moim ogonie /
szmaragd i rubin płonie! /
Tęcza przy nich jest bura! /
Błękit! /
Fiolet! /
Purpura! /
Kolorów /
koloratura!”

Ten opis znajduje piękny odpowiednik w ilustracjach Wilkonia. Jednakże autor tekstu nie poddaje się bezwolnie urodzie swego bohatera, co więcej – naraża go na ciężką próbę. Gdy bowiem paw zbliża się do stawu, by w wodnym odbiciu znaleźć jeszcze jeden powód do zachwytu, ekscytację zgromadzonej w szuwarach zwierzęcej publiczności budzi długoszyi łabędź. Paw, nie mogąc w swej próżności znieść konkurencji, postanawia, że musi mieć szyję równie piękną, i tak długo ją wyciąga, aż wpada do wody. Z punktu widzenia miłośnika książek jest to okoliczność bardzo szczęśliwa, gdyż obraz towarzyszący słowom:

„Lecz jeszcze stamtąd, /
z samego dna, /
szczególnie silnie u schyłku dnia, /
kiedy słońce zachodzi, /
on puszy się /
i w ciemnej wodzie /
rozpościera swój ogon”

należy, w moim przekonaniu, do najpiękniejszych w dziejach polskiej ilustracji dla dzieci – jak zresztą cała przypomniana tu książka. Warto dodać, że to właśnie tutaj w pełni ujawnia się tak silnie podkreślany przez Wilkonia związek z tradycją malarskiego taszyzmu. Niektóre z ilustracji – szczególnie ta na ostatniej stronie, w której pawie oka rozlewają się (zapewne jest to odpowiedź grafika na opis nieoczekiwanego zetknięcia ptasiego bohatera z wodą) w subtelne abstrakcyjne formy, przenikające się z delikatnymi pociągnięciami piórka – przywołują nieodparte skojarzenia z tym właśnie nurtem malarskiej abstrakcji. Przede wszystkim z wyrafinowaną twórczością Wolsa (tu nie mogę się zresztą oprzeć dygresyjnej pokusie: przywołana zbieżność niektórych prac Wilkonia z dziełami Wolsa kieruje uwagę na słabo dotąd rozpoznane zagadnienie związku polskiej ilustracji książkowej z różnorakimi nurtami sztuki nowoczesnej; wśród nich bodaj najważniejszym źródłem inspiracji stała się dla polskich artystów, także dla Wilkonia, twórczość Paula Klee – to z pewnością temat na osobny tekst, a przykładów byłoby naprawdę wiele).

„Przygoda pewnego pawia” to, jak łatwo zgadnąć, niejedyna pawia przygoda Wilkonia. Ten wspaniały ptak pojawia się w wielu innych ilustrowanych przezeń książkach. Przykładów dostarczyć mogą następujące tytuły: Paul Schaaf, „Der Kranich mit dem einen Bein”, Friedrich Middelhauve Verlag, Köln 1963; Eleanor Farjeon, „Marcin spod Dzikiej Jabłoni”, t. 1–2, Nasza Księgarnia, Warszawa 1966; Anna Kamieńska, „W nieparyżu i gdzie indziej”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1967; Mieczysława Buczkówna, „Osiołek Joko”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1968; Brunon Hlebowicz, „O słowiczku podróżniczku”, Biuro Wydawnicze „Ruch”, Warszawa 1968; Anna Przemyska, „Zagrajmy w zielone”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1973; Zdzisław Nowak, „Cudowny skarb”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1978; a nawet ilustrowana przez Wilkonia edycja Mickiewiczowego „Pana Tadeusza”, Arkady, Warszawa 1973.

Szczególne miejsce w Wilkoniowej pawiej ikonografii zajmuje jednak jeszcze inna książka, słynne „Pawie wiersze” – jeden z pierwszych wielkich sukcesów artysty. Jeśli wierzyć relacji Danuty Wróblewskiej opublikowanej przed półwieczem na łamach „Projektu” (nr 4 z 1960 r.), historia tej książki jest nietypowa. Zazwyczaj ilustrator próbuje znaleźć obrazowy ekwiwalent dla stworzonego wcześniej tekstu. Tym razem to poeta, Tadeusz Kubiak, dopisał słowa do obrazu. Początkowo Józef Wilkoń tworzył bowiem rysunkowe i akwarelowe szkice bez związku z jakimś konkretnym ilustratorskim projektem, kierując się wypowiedzianą przez siebie myślą, że „najmniejszy powód w naturze może być wielkim powodem działania artystycznego”. W ten sposób powstała seria prac, które wedle słów Wróblewskiej „w formę książkowej ilustracji związały […] dopisane do nich później wiersze”. Ostatecznie gotowa już w początkach 1960, ale opublikowana przez Naszą Księgarnię w 1961 r. książka zawarła w sobie wiele wątków, wśród których wątki pawie, wbrew tytułowi, wcale nie były szczególnie eksponowane – spośród blisko trzydziestu ilustracji tylko cztery zawierają pawie motywy, i jeszcze okładka… Tym bardziej cieszy to, że publikację w „Projekcie” zilustrowano reprodukcjami aż trzech poprzedzających Pawie wiersze pawich studiów, przy czym żaden nie dublował wizerunków znanych z wersji książkowej. O tym, że pawie jeszcze wielokrotnie przyciągały uwagę Wilkonia, świadczy także fotografia zamieszczona w katalogu wystawy, którą urządzono artyście w rzymskiej Villi Borghese w październiku 2007 r. Na ścianie szczelnie zapełnionej rysunkami przedstawiającymi najróżniejsze zwierzęta odnajdujemy także kilkanaście wizerunków tych wspaniałych ptaków. Oczywiście Wilkoń nie jest jedynym, który w swych pracach rehabilitował pawie piękno, inni ilustratorzy także chętnie sięgali po ten efektowny motyw. Z pewnością jednak to właśnie pawie Wilkonia należą do najbardziej pamiętnych.

Ale przecież jego ptaszarnia jest znacznie bogatsza w gatunki. Niektóre z nich pojawiają się na kartach ilustrowanych przez artystę książek szczególnie często: wrony, kruki i gawrony (te ptaki, niezbyt może efektowne, ale graficznie wyraziste, pojawiają się zarówno jako ptasie indywidua, jak i w postaci stadnej – można tu przypomnieć m.in. książki: Joanny Kulmowej „Co piszczy w trawie”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1961; Julii Hartwig i Artura Międzyrzeckiego „Pierwsze przygody Poziomki”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1961; tych samych autorów „Przygody Poziomki”, wyd. 2, Nasza Księgarnia, Warszawa 1967; „Zaczarowana jagoda”; Jerzego Ficowskiego „Lustro i promyk”, Biuro Wydawnicze „Ruch”, Warszawa 1966; „O słowiczku podróżniczku”; „Zagrajmy w zielone”; antologię „W zaklętym borze”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1985; rzeźbę zatytułowaną „Kapliczka z krukami” z 1998 r.); sowy (np. Helena Bobińska, „Pionierzy”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1963; „O słowiczku podróżniczku”, „W nieparyżu i gdzie indziej”; Wanda Chotomska, „Siedem księżyców”, Wydawnictwo „Ruch”, Warszawa 1970; „W zaklętym borze”); żurawie (np. Marjorie Kinnan Rawlings, „Roczniak”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1959; „Der Kranich mit dem einen Bein”; Mieczysława Buczkówna, „Tajemnica białego kamienia”, Czytelnik, Warszawa 1966; „W nieparyżu i gdzie indziej”; „Lustro i promyk”; „Osiołek Joko”); kury i koguty („O kotku, który szukał czarnego mleka”; „Pierwsze przygody Poziomki”; „Pawie wiersze”; Irina Tokmakowa, „Kogutek”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1967; Ludwik Jerzy Kern, „Nasze podwórko”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1975). Ponadto: łabędzie (np. „W nieparyżu i gdzie indziej”); bociany (np. Leopold Staff, „Szum drzew”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1961; „Lustro i promyk”); cietrzewie („Nasze podwórko”); dzięcioły (np. „Co piszczy w trawie”); gile (np. „Lustro i promyk”); słowiki (np. „Zagrajmy w zielone”; „Lustro i promyk”); podróżniczki („O słowiczku podróżniczku”); pomurniki (Jerzy Kierst, „Od gór do morza”, RSW „Prasa-Książka-Ruch”, Warszawa 1974); jaskółki („O słowiczku podróżniczku”); mewy („Od gór do morza”); gołębie (np. „Pawie wiersze”; „Od gór do morza”); strusie (np. Zbigniew Żakiewicz, „Kraina sto piątej tajemnicy”, Czytelnik, Warszawa 1977; Zbigniew Żakiewicz, „Ostatni rejs „Grubego Jana”, Czytelnik, Warszawa 1976); papugi (np. „Pierwsze przygody Poziomki”; Czesław Janczarski, „Tygrys o złotym sercu”, Nasza Księgarnia, Warszawa 1963; „Osiołek Joko”); kanarki („Lustro i promyk”); tukany („Ostatni rejs „Grubego Jana”). Prócz tego wiele „ptaków jako takich”, których gatunkowej przynależności określić się nie da.

Najwięcej ptasich gatunków spotykamy w przywoływanej już książce Mieczysławy Buczkówny „Zaczarowana jagoda”. Choć tytuł tego nie zapowiada, to właśnie ta książka w całości poświęcona jest ptakom. Grafik mógł więc zmierzyć się tu z bardzo różnorodnymi ornitologicznymi zadaniami. Kogóż tu nie ma: sowy, bocian, wilga, pliszka, szpak, kukułka, bąki, sikorki, dzięcioł, szczygieł, drozd, wróbel, gile, czyżyki, kos, żurawie, dudek, sójka, rudzik, wreszcie zagrażający im wszystkim – złowrogi jastrząb.

To zresztą w dorobku Wilkonia książka wyjątkowa, bo prócz niej i „Przygody pewnego pawia” w całości ptakom poświęcone są chyba jeszcze tylko dwie: „O słowiczku podróżniczku” oraz „Kogutek” – jedna z pierwszych książek zapowiadających bardziej linearny styl, dominujący w pracach artysty w latach 70. minionego wieku. Być może taką całkowicie „ptasią” książką miały być także, zaprojektowane przez grafika u progu kariery i nagrodzone w 1959 r. na lipskich targach książki, „Gołębie warszawskie” do tekstu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Zdaje się jednak, że książka ta nigdy nie została opublikowana (w każdym razie brak jej w dostępnych katalogach bibliotecznych). Może warto zapytać Mistrza, czy gdzieś nie przechował tego projektu.

Wyjątkowe są ilustracje do „Leśnego lotu” Hanny Łochockiej (Biuro Wydawnicze „Ruch”, Warszawa 1964). Wyjątkowe, bo przewrotne. Na kartach tej książeczki odnajdujemy bowiem ptaki, które – zamiast użyć własnych skrzydeł – aby unieść się w powietrze wraz z innymi mieszkańcami lasu, zasiadają w samolocie. Sprawa jest przy tym o tyle dziwna, że autorka tekstu wcale nie wspomina, by obok dzika, kretów czy wilka w latającej ponad lasem maszynie miały zasiąść jakiekolwiek ptaki (w tekście dwa ptaki jedynie przysiadają, już podczas lotu, na sterczących z okna aeroplanu rogach jelenich). A jednak grafik nie zawahał się przed posadzeniem sowy, żurawi i licznego ptasiego drobiazgu wewnątrz samolotu. Być może to tylko przejaw upodobania artysty do ptasich motywów, być może jednak świadoma chęć stworzenia wizualnego paradoksu: ptaki zamieniające skrzydła własne na stalowe.

Skrzydlate wilkonie to zresztą nie tylko ptaki, ale i inne uskrzydlone stwory – raczej ptaszory niż ptaki. Jest tych latających szkarad całkiem sporo. Czasem przypominają przedpotopowe pterodaktyle (np. Wiktor Woroszylski, „Dużo śmiechu, trochę smutku, to historia o mamutku”, Czytelnik, Warszawa 1961; „O słowiczku podróżniczku”), czasem są bardziej niezwykłe (np. „Marcin spod dzikiej jabłoni”; „Lustro i promyk”; „Kraina sto piątej tajemnicy”). Ja lubię stwora zwanego dintojrą, fruwającego po „Krainie sto piątej tajemnicy” – może dlatego, że jak napisał ten, który go wymyślił, „ma on długi, bardzo długi ogon, z którego jest bardzo dumny, lubi więc ten ogon rozkładać i wówczas pawi się nim niczym prawdziwy paw”. Józef Wilkoń nie przeoczył, rzecz jasna, okazji, by znów się pobawić ulubionym pawim motywem.

Jednak i owe ptaszory nie wyczerpują Wilkoniowego katalogu latających stworzeń (pomijam już tutaj biedronki, ważki, motyle i inne skrzydlate owady, których sporo zwłaszcza na kartach „Maciupinki” Jerzego Ficowskiego wydanej nakładem „Ruchu” w 1968 r., a także całkiem liczne nietoperze rozproszone po różnych książkach). Nieoczekiwanie skrzydła zyskać mogą jelenie, unosić się w powietrzu potrafią i koty, i psy, i ryby, i króliki, i konie, a nawet ludzie (np. „Marcin spod dzikiej jabłoni”; „Przygody Poziomki”; „W nieparyżu i gdzie indziej”; „Siedem księżyców”). W tych przedstawieniach jest coś z atmosfery Chagallowskiej, ale znać w nich wyraźnie i ducha Gałczyńskiego. Gałczyńskiego nie ilustrował zresztą Wilkoń zbyt często – w młodości stworzył wspomniane obrazy do nieopublikowanych „Gołębi warszawskich”, a w 1975 r. w opracowaniu graficznym artysty wydano „Noctes aninenses”. W połowie lat 60. powstała jeszcze seria pocztówek ilustrujących fragmenty warszawskich wierszy Gałczyńskiego. I to chyba wszystko. Niedużo… Jednakże ów wyjątkowy rodzaj poetyckości, który kojarzymy z Gałczyńskim, odnajdujemy często i u Wilkonia. Ze szczególną siłą skojarzenie to narzuca się tam, gdzie winkrustowuje on w swe obrazy latające konie, czasem skrzydlate, czasem bezskrzydłe, często ciągnące za sobą po niebie wóz albo dorożkę.

Zbiór Wandy Chotomskiej zatytułowany „Siedem księżyców” kończy się wierszem „Księżyc i dorożka”. Skojarzenia z Gałczyńskim są tu oczywiste. Nie tylko zresztą z „Zaczarowaną dorożką”, ale i z mniej znanym wierszem Gałczyńskiego „Dziwny wypadek na rogu Nowowiejskiej”, w którym pojawiają się zapatrzeni w księżyc poeci:

„Bo ogarnął ich zachwyt, /
że księżyc świecił niebu. /
Więc patrzeli nań, jakby /
sroka patrzała w rebus”.

Wpatrzeni w nocne niebo, zamyśleni poeci powrócą w wierszu Chotomskiej, a z góry uśmiechnie się do nich „koń – skrzydlaty jak anioł”.

Ciekawe, że anielsko białego, uskrzydlonego konia już na kilka lat przed opublikowaniem „Siedmiu księżyców” zawiesił Wilkoń nad warszawskim niebem, ilustrując właśnie „Dziwny wypadek na rogu Nowowiejskiej”. A przecież w tekście nie pojawia się żadna dorożka i żaden koń, tym bardziej – skrzydlasty. Ci, których dziwi ta ingerencja grafika w treść wiersza, powinni jednak dobrze przemyśleć jego ostatnią zwrotkę:

„Księżyc ma ten styl pracy, /
no – że wschodzi i świeci. /
Lecz poeci są tacy. /
Ech, poeci, poeci”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj