Komiksowa podróż Shauna Tana

0
1292

Australijczyk jest jednym z tych artystów, których twórczość prześladuje pewien charakterystyczny temat. Motyw, który opowiada na nowo. Do którego wraca tak uporczywie, że wydawać się może, iż powtarza w kółko tę samą historię, tylko dla niepoznaki ubraną w inny kostium – o twórczości Shauna Tana i jego albumie „Przybysz” pisze Krzysztof Ryszard Wojciechowski. Tekst ukazał się w 22. numerze kwartalnika „Ryms” (wiosna 2014).

Pamiętam, że gdy w dzieciństwie wagarowałem i wracałem do pustego mieszkania, towarzyszyło mi wrażenie, iż znalazłem się w przestrzeni, do której nie należę, w której nie powinienem się w danej chwili znajdować. Siadałem na łóżku i po prostu trwałem w ciszy, delektując się chwilą. Było to dość niezwykłe, metafizyczne uczucie, które co prawda powracało w późniejszym moim życiu, ale w innych kontekstach traciło swój magiczny, tajemniczy aspekt. Z czasem stawało się nieprzyjemne: wiązało się z nietolerancją, niezrozumieniem, nieprzystawaniem do społeczności. Pierwotną, piękną, mistyczną formę tego uczucia przypomniały mi po latach książki Shauna Tana.

Choć Shaun Tan jest często nazywany ilustratorem książek dla dzieci, nie powiedziałbym o jego autorskich dziełach, że są tworzone z myślą o konkretnej grupie czytelniczej. Z jego pracami z powodzeniem i satysfakcją mogą obcować zarówno dzieci w wieku szkolnym, jak i dorośli. Młodzi ludzie, którzy będą do nich wracać, odkrywać w nich będą zapewne nowe płaszczyzny, odczytywać ukryte tu konteksty, doceniać zabawy autora z formą. Oczywiście można domniemywać, że niektórym dzieciom jego książki wydadzą się za trudne… Warto jednak od razu dodać, że te specyficzne dzieła mogą okazać się za trudne również dla dorosłych. Wiek odbiorcy nie gra tu roli. Warunkiem zrozumienia dzieł Shauna Tana jest raczej pewna wrażliwość, którą nie każdy ma.

Jego książki były wielokrotnie nagradzane, a film będący adaptacją jednej z nich („The Lost Thing”) został wyróżniony Oscarem. Choć w Polsce ukazały się już dwie jego publikacje, zdaje się, że w naszym kraju wciąż nie cieszy się taką sławą, na jaką zasługuje. Znany jest najbardziej w środowisku miłośników opowieści graficznych. A to dlatego, że mimo sukcesów, które osiągnął w innych dziedzinach, za jego opus magnum uchodzi dziś komiks „Przybysz”. 

Australijczyk jest jednym z tych artystów, których twórczość prześladuje pewien charakterystyczny temat. Motyw, który opowiada na nowo. Do którego wraca tak uporczywie, że wydawać się może, iż powtarza w kółko tę samą historię, tylko dla niepoznaki ubraną w inny kostium. Przedstawia sytuacje, w których przedziwne istoty, a nawet przedmioty – rzadziej dotyczy to ludzi – znalazły się w miejscu obcym. Miejscu, do którego nie pasują. Interesują go konsekwencje zderzenia czegoś niezwykłego z szarą, przyziemną rzeczywistością i owa magia, która wytwarza się w takich sytuacjach. Autor celebruje moment zetknięcia się z czymś nieznanym, traktuje go jak swoisty rytuał. Mimo że tematy poruszane w książeczkach Shauna Tana można identyfikować z nietolerancją i rasizmem, to trudno szukać tu nachalnego dydaktyzmu. Odmienność jest dla tego artysty sprawą głębszą, wręcz mistyczną. Zamiast wskazywać palcem na problem – woli skrywać sens za cudowną, subtelną metaforą.

**

W „Przybyszu” – co znamienne, u nas pierwszy raz wydanym dzięki wsparciu Amnesty International – bardzo wyraźny staje się kontekst społeczno-polityczny. Sam ciężar historii również zostaje przeniesiony. W tej opowieści bowiem to bohater, bezimienny, everyman, zostaje rzucony w nieznany, zadziwiający świat. Nie jest to jednak kolejna parafraza „Alicji w Krainie Czarów”. Atmosfera i stylistyka dominująca na planszach komiksu jest silnie zakorzeniona w początkach burzliwego XX wieku. Główne tematy jego grafik to emigracja zarobkowa, industrializacja, wojna. Jako główne inspiracje „Przybysza” autor wskazuje słynny, należący do włoskiego neorealizmu film Vittoria De Siki „Złodzieje rowerów”, historie zasłyszane od emigrantów i opowieści swojego dziadka, który przybył do Australii z Malezji.

Mnie album ten kojarzy się z „Brazil” Terry’ego Gilliama. Pozorny realizm tej historii nie przeszkadza bowiem artyście w opisaniu wszystkiego w formie niezwykłej, fantasmagorycznej baśni. Miasto, do którego trafia bezimienny bohater, nie figuruje na mapach świata. Inspirację dla tej wizji stanowiło wiele metropolii, do których również dziś masowo pielgrzymują emigranci. Infrastruktura tej „ziemi obiecanej” z jednej strony przywodzi na myśl przytłaczający industrializm z klasycznego filmu „Metropolis” Fritza Langa, z drugiej baśniowy retrofuturyzm. Po horyzont piętrzą się drapacze chmur, niebo przecinają statki powietrzne, pod nogami plączą się przedziwne zwierzęta, przypominające stworzenia z animacji Hayao Miyazakiego.

Spacerując po biednych dzielnicach ogromnego miasta, bohater spotyka innych emigrantów z przeróżnych części świata. Każdy ma mu do opowiedzenia swoją historię, każdy ma za sobą traumatyczne przeżycia związane z ucieczką ze swojej ojczyzny. Miasto, wielkie i pozornie nieprzyjazne, okazuje się enklawą ludzi, których spotkał ten sam los co tytułowego przybysza. Każdy z nich znalazł też swoje miejsce w tej utopijnej krainie.

***

Wcześniejsze albumy Shauna Tana nie były komiksami sensu stricto, ale – jak w wielu książkach obrazkowych – sporadycznie pojawiała się w nich sekwencyjność, a nawet zdarzały się plansze podzielone na panele. Oczywiście warstwa wizualna zawsze była tam ważna, bo narracje zazwyczaj budowane były na relacjach słowa i obrazu, ale to literackość częściej popychała akcję do przodu. W „Przybyszu,” ze względu na to, że opowieść opierała się na historiach ludzi, którzy porozumiewają się mimo barier językowych, autor próbował szukać pewnego uniwersalizmu. Pragnął całkowicie odejść od słowa, szukał nowych środków wyrazu – i w dość naturalny sposób skłonił się ku niememu komiksowi.

Kiedy porównuję obie dziedziny pracy twórczej Australijczyka, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podczas tworzenia książek był jak ryba wyrzucona na brzeg. Że forma literacka – choć ją rozumiał i radził sobie z nią nieźle – więziła go. W „Przybyszu” czuć zachwyt samym procesem tworzenia komiksu, zachłyśnięcie się możliwościami narracyjnymi tkwiącymi w tej formie wypowiedzi i mnogością sposobów opowiadania, które komiks może wchłonąć z innych sztuk wizualnych.

Co ciekawe, gdyby przyszło szukać komiksowych tytułów, z których Shaun Tan czerpał inspirację, trzeba by było wskazać przede wszystkim album „The Snowman” z 1978 roku. Jego twórca Raymond Briggs również najpierw rozwijał warsztat, pracując przy ilustrowaniu książeczek dla dzieci. Obaj artyści bardzo podobnie potraktowali opowiadanie obrazem i w swych poszukiwaniach formalnych zabrnęli w zupełnie inne rejony niż twórcy na co dzień związani z komiksami. Jako że nie byli popsuci przez zakorzenione w środowisku myślenie o narracji wizualnej, nie próbowali wyważać otwartych drzwi, szukać błyskotliwości, formalnego szpanerstwa. Obaj stworzyli arcydzieła. Nie szukali Świętego Graala – znaleźli go zupełnie przypadkiem.

Shaun Tan przyznaje, że w komiksie szukał przede wszystkim imitacji ruchu, sekwencyjności. „Przybysz” zdaje się więc tworem niezwykle filmowym. Z kina czerpie sposoby kadrowania, elementy należące do warsztatu montażysty, specyficzne łączenie planów, a nawet sekwencje imitujące odjazdy kamery. Porusza się płynnie po wielu estetykach i gatunkach. Jest tu surrealizm, ekspresjonizm zakorzeniony w jego filmowej, niemieckiej odmianie, horror, a nawet komedia slapstikowa. Mimo to od strony narracji z całą pewnością nie jest to coś, co moglibyśmy nazwać „ułomnym filmem”. To rzecz, która – mimo oczywistych zapożyczeń formalnych – wymaszerowała z pracowni plastyka, nie z warsztatu filmowca.

Doświadczenie, które Tan zdobył podczas tworzenia książeczek obrazkowych, pomaga mu również urozmaicić narrację. Czasem porzuca sekwencyjność – która w „Przybyszu” pełni tę funkcję, co słowo w jego picturebookach – i skłania się ku ilustracji stricte opisowej. Komponuje plansze tak, że wyglądają jak zestawienie starych fotografii. Zresztą cały komiks, utrzymany w odcieniach sepii, przypomina zdjęcia z przełomu XIX i XX wieku. Dzięki temu, mimo mnogości stylów, z których korzysta, udaje mu się zachować niesamowitą spójność estetyczną dzieła.

****

„Przybysza” oczywiście najprościej jest nazwać komiksem, lecz niektórym krytykom i czytelnikom nie przychodzi to łatwo (na zachodzie podobny los spotkał wspomnianego Snowmana Briggsa, który chyba już po wsze czasy będzie nazywany picturebookiem). Jako miłośnik tego medium mam ochotę tupnąć nogą i skrytykować tego typu zahamowania. Pisząc ten tekst, zrozumiałem jednak, że problemem niekoniecznie jest fakt, iż ludzie ci negatywnie oceniają komiks. Po prostu „Przybysz” to album daleki od utartych wyobrażeń na temat tej dziedziny sztuki. Forma, którą Shaun Tan nadał swojej historii, jest bowiem tak niezwykła, że w czytelniku powoduje wrażenie spotkania z zupełnie nową, odmienną jakością, a co za tym idzie – wywołuje lęk i niepewność, gdy trzeba dokonać gatunkowej klasyfikacji. Warto zauważyć, że to te same uczucia, których doświadcza bohater Shauna Tana w zetknięciu z nieznanym światem.

Krzysztof R. Wojciechowski – twórca bloga „Rękopis znaleziony w Arkham”. Publicysta mocno związany z kontrkulturą. Jego teksty można przeczytać na łamach „Kolorowych Zeszytów”, portalu Dwutygodnik.com, „ArtPapier”, „Rymsa”. W 2013 roku został wyróżniony Subiektywnym Radarem Ligatury „za działalność recenzencką i publikację ciekawych tekstów o komiksach”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj