KOC – Klub Osobników Czytających, w którym bardzo różni kulturalni czytelnicy dzielą się z „Rymsem” wspomnieniami ze swoich niepokojących, obrazoburczych, poruszających, wzruszających lektur dzieciństwa i wczesnej młodości. W części dwunastej: Michał Zawadzki.
Miałem wtedy chyba 10 albo 11 lat.
Z koleżanką – dwa lata starszą córką sąsiadów, którzy przyjaźnili się z moimi rodzicami, często wspólnie czytaliśmy. Właściwie to Aśka, która świetnie czytała „na głos”. Lektury mieliśmy przeróżne. Lubiliśmy horrory – pamiętam jak pewnego wieczoru czytaliśmy „Frankensteina”. Czasem udało się podprowadzić rodzicom coś „dla dorosłych”.
Któregoś razu oznajmiła: „Mam niezłą książkę. Facet opisuje obóz koncentracyjny, ale tak, że boki można zrywać”. No i rzeczywiście, zaczytywaliśmy się co zabawniejszymi fragmentami zarykując się ze śmiechu. Temat obozów znany był mi wtedy zapewne głównie z filmów, również tych dokumentalnych. Kojarzył się z obrazem wychudzonych, zabiedzonych więźniów w pasiakach, patrzących pustym wzrokiem zza drutów kolczastych. Niewyobrażalny ludzki dramat, koszmar i martyrologia dalekie od jakiegokolwiek komizmu. A tu nagle takie kwiatki. Bohater – cwaniak z warszawskiego Czerniakowa opisuje swoje obozowe przygody. Bumeluje jak może, kiwa strażników, a wszystko opowiedziane ze swadą i humorem. Szybko dochodzi do wniosku, że aby przeżyć należy organizować dodatkowe jedzenie i jak ognia unikać jakiejkolwiek pracy, nawet za cenę bicia. Okazuje się, że po obozie można się całkiem swobodnie przemieszczać. Wystarczy skombinować jakieś narzędzie, poruszać się pewnym krokiem, a na pytania esesmanów odpowiadać „kapo” i wskazywać narzędzie oraz kierunek, w którym rzekomy kapo kazał się udać w celu wykonania pracy. A pracę najlepiej zorganizować sobie samemu – niemęczącą i oddawać się jej tylko gdy patrzą strażnicy.
Ten, kto przestrzega obozowych reguł i pracuje tak jak mu każą – „wykańcza się i za kilka dni wysiadka w ostatnią drogę do krematorium, a stąd kominem na wolność”.
Książka mocno zapadła mi w pamięć, choć tytuł i autor zupełnie uleciały mi z głowy.
Po paru latach wspomniałem o niej mojej babci: „Czytałem kiedyś coś o obozie koncentracyjnym na wesoło”. Od razu wiedziała, o jaki tytuł chodzi – „Pięć lat kacetu” Stanisława Grzesiuka. Okazało się, że moja babcia znała pana Stanisława i nawet się z nim przyjaźniła. Była jedną z osób, która słuchając jego barwnych opowieści namawiała go gorąco do napisania książki. Po krótkich poszukiwaniach zdjęła z półki egzemplarz z odręczną dedykacją autora – mam go zresztą do dziś.
Wtedy przeczytałem ją w całości. Również pozostałe książki Grzesiuka, które odnalazłem w babcinej bibliotece.
Michał Zawadzki – z książkami związany pośrednio – od wielu lat pracuje w branży papierniczej, obecnie w Arctic Paper oraz bezpośrednio, jako nałogowy czytelnik.