Wśród naszych ilustratorskich klasyków nie ma chyba nikogo, kto by eksplorował codzienność tak zawzięcie, jak Bożena Truchanowska. Szczególnie cenny zapis zwykłego, codziennego świata przynoszą jej prace z lat 70. i jeszcze z początku 80. W tym czasie Truchanowska wyrysowała setki, może tysiące, zwykłych dziewcząt i chłopców, ubranych w swetry, dżinsy, bluzki, płaszczyki, owiniętych dzierganymi szalikami, w szydełkowych czapkach; oddających się prostym, codziennym czynnościom w otoczeniu bloków, przystanków autobusowych, mieszkań, mebli, takich, jakimi one wówczas były; odkładających na półkę grzebień czy pastę do zębów.
Wśród tych portretów codzienności miejsce szczególne zajmują mało chyba znane, a bardzo ciekawe ilustracje do książki Zbigniewa Brzozowskiego Opowieść o Ewie, wydanej po raz pierwszy przez „Naszą Księgarnię” w 1983 roku i wznowionej kilka lat później. I tym razem bowiem Truchanowska dokumentuje codzienność, ale codzienność nieoczywistą – codzienność wielomiesięcznego bycia w szpitalu.
Bohaterką książki jest tytułowa nastolatka, która uległa poważnemu wypadkowi i przez kilka miesięcy leży unieruchomiona na szpitalnym łóżku, całkiem zagipsowana. Koleżanki z ortopedycznego oddziału przezywają ją „kokon”, tak szczelna jest jej gipsowa powłoka. Przez cały ten czas dziewczyna nie wie (nie wiedzą tego też lekarze), czy w ogóle będzie mogła chodzić. Sytuacja bohaterki jest więc ciężka i sprawia, że w trybie przyspieszonym dziewczyna dojrzewa – koleżanki ze szkoły wydają jej się dziecinne, różne drobne sprawy, które cieszą jej rówieśniczki – błahe. Życie w szpitalu, właśnie ta interesująca nas tutaj szpitalna codzienność, jest – oczywiście – męczące, monotonne, nienaturalne. Ale i w takiej rzeczywistości trzeba się odnaleźć. Bohaterce początkowo nie pomaga w tym nawet lektura. Dowiadujemy się co prawda, że „przedtem” lubiła czytać, ale w szpitalu, a przede wszystkim w obliczu męczącej niepewności co do własnej przyszłości, co do własnego losu, nawet lektura traci urok. Tak jak urok tracą kontakty z ludźmi. Bohaterka zaczyna zamykać się już nie tylko w kokonie z gipsu, ale też w jakimś kokonie wewnętrznym.
Nie traci jednak całkiem zainteresowania światem, jednak to zainteresowanie jakoś się zmienia – unikając raczej kontaktu z ludźmi, redukując go do niezbędnego minimum, Ewa zaczyna intensywniej patrzeć na świat zewnętrzny, nawet jeśli to tylko świat widziany fragmentarycznie i statycznie – przez szpitalne okno i z pozycji unieruchomionego (w najpełniejszym tego słowa znaczeniu) na szpitalnym łóżku pacjenta. Jej uwagę zajmują chmury oświetlone księżycem, opadające powoli płatki śniegu, ptaki przysiadające na oknie. Mamy wrażenie, że ten świat powoli zaczyna jej wystarczać.
Z czasem jednak rówieśnicy – zwłaszcza jeden z nich, ze względu na swe rysunkowe i rzeźbiarskie zdolności zwany Leonardem (mówimy przecież o opowieści dla młodzieży, a w tego rodzaju literaturze młodzieńcze zauroczenie, pierwsze porywy serca odgrywają często ważną rolę) – pomagają dziewczynie wydobyć się z „kokonu”, najpierw tego mentalnego, wkrótce i z tego materialnego, dotkliwego kokonu z gipsu. Historia kończy się szczęśliwie – Ewa odzyskuje władzę w nogach, i tak jak na początku książki zrywała z jesiennej jabłoni dojrzałe jabłko, tak teraz wśród kwitnących jabłoni (kwitnących „najpiękniej na całym świecie”) mruży powieki i patrzy w niebo. „Blask słońca był wtedy jak ogromne, przezroczyste skrzydła”. To zdanie kończy książkę.
To, co zamyka tekstową warstwę książki, warstwę obrazową – otwiera. To bowiem właśnie wizja unoszących się na tle błękitnego nieba skrzydeł – po części ptasich, po części motylich – zdobi okładkę. To jednak nie okładka jest naprawdę ciekawa, ale to, co w środku zilustrowanej przez Truchanowską książki.
Osiem ilustracji o bardzo zawężonej, właściwie monochromatycznej gamie, czarno-biało-szaro-błękitnej, prowadzi nas od początku do końca tej opowieści: od wielkiego jabłka, nad którym widzimy lekko rozmarzoną dziewczęcą twarz, do gałązki kwitnącej jabłoni, na której przysiadł ptak i nad którą unosi się rozskrzydlone słońce, w którym bez trudu rozpoznajemy wizję zapisaną w przywołanym już, końcowym zdaniu książki, a pomiędzy tymi dwoma granicznymi obrazami mamy zapis szpitalnej codzienności: bandaże, termometry, tabletki, ramy metalowych łóżek. W tę szpitalną monotonię wdzierają się jednak czasem inne obrazy – książka, lalka, pluszowy miś, ptak na ośnieżonym parapecie, a wreszcie – klonowe skrzydełka, które tak w tekście, jak i w obrazie zapowiadać mają chyba te „ogromne przezroczyste skrzydła” będące z kolei, tak sądzę, metaforą ozdrowienia, odzyskanego ruchu.
Truchanowska bardzo zręcznie wiąże dwa światy – po reportersku odmalowanej szpitalnej codzienności i wizualnej metafory. Niekiedy metafora zdaje się przeważać. Tak jest w wypadku szczególnie ładnego obrazu zamczyska na wyniosłej skale, wokół której krążą papierowe ptaki zaplątane w jakieś szpitalne rurki. Ten obraz zdaje się niejasny. Dopiero lektura stosownego fragmentu tekstu objaśnia jego sens – to utalentowany Leonardo wyskrobał ów sugestywny wizerunek na gipsie, w którym uwięziona była Ewa. Zapewne ów niedostępny zamek i te papierowe skrzydła wokół niego miały stanowić w zamyśle autora tekstu metaforę trudu czekającego bohaterkę na jej drodze do zdrowia. W wizji Truchanowskiej ów metaforyczny wymiar zamkowego motywu znajduje pełną realizację dzięki temu, że w tym wypadku graficzka zrezygnowała z obecnego na innych ilustracjach realizmu. Bez lektury trudno byłoby się w tym obrazie dopatrzyć ortopedycznego pancerza więżącego bohaterkę.
Charakter obrazowej metafory ma także wyolbrzymiony klonowy „nosek” unoszący się w błękitnym powietrzu szpitalnej sali, a także obraz larwy uwięzionej w kokonie zwisającym jak wielka kropla szarej łzy ściekającej po abstrakcyjnej kuli, z zamkniętym w jej wnętrzu sadem rozświetlonym księżycem, która zawisła pomiędzy trzema dziewczynkami-pacjentkami. Ten kokon odnosi się bezpośrednio do tekstu, ale też tworzy zrozumiałą samą przez się metaforę izolacji, unieruchomienia, oczekiwania na przemianę, która może nadejdzie – w sumie: metaforę trudnej nadziei, której iskry Ewa próbuje w sobie zgasić, zamknąć właśnie w emocjonalnym kokonie, by ewentualne rozczarowanie nie było zbyt bolesne.
Bo przecież nie wszyscy mają tyle szczęścia, co dziewczyna z opowieści Zbigniewa Brzozowskiego, której szybko udało się odzyskać pełnię sprawności – w jej wypadku nawet kule okazały się zbędne. Innego z bohaterów Truchanowskiej – Stasia samotnie spędzającego jesienne dni w Ogrodzie Saskim – poznajemy na inwalidzkim wózku. Co prawda w tekście książeczki (Magdalena Leja, Naprawdę na niby, Biuro Wydawniczo-Propagandowe, Warszawa 1973) dziecięcy czytelnik zyskuje pociechę i autorka budzi nadzieję na wyleczenie chłopca, ale zamieszczona obok ilustracja wcale tak optymistyczna nie jest. To chyba w ogóle jedna z najpiękniejszych ilustracji Truchanowskiej – spotkanie zdrowego, młodziutkiego i bardzo jeszcze dziecinnego Jacka, głównego bohatera opowieści, z przedwcześnie dojrzałym, melancholijnym, a nawet zgryźliwym i zgorzkniałym Stasiem odbywa się na tle przepięknie rozbłyskujących jak płomienie jesiennych liści. Dwaj chłopcy tkwią nieruchomo naprzeciw siebie, znieruchomiali, wpatrzeni w oczy tego drugiego, tak dziwnego, tak innego. To obraz poruszający i przykuwający uwagę. To ciekawe, tych słów: „poruszający” i „przykuwający” użyłem właściwie bezwiednie, konwencjonalnie. O czymś, co jest interesujące, niezwykłe mówimy, że „przykuwa” naszą uwagę, o czymś, co budzi nasze emocje, mówimy, że nas „porusza”. A przecież poza tą konwencjonalną wartością oba słowa mają swój specyficzny wymiar przestrzenny – odnoszą się do ruchu i unieruchomienia.
Bohaterowie Truchanowskiej – i Ewa, i Staś – zostali w taki czy inny sposób unieruchomieni, „przykuci”, ale świat wokół nich dalej się „porusza”. Nie przypadkiem naprzeciw Stasia uwięzionego na wózku stanął ruchliwy, ciekawski i wszędobylski Jacek. Tak jak nie przypadkiem w statyczny świat szpitalnych sal wdzierają się strzępki ruchliwej rzeczywistości na zewnątrz. Przeciwstawność, ale i tajemniczą wieź pomiędzy tymi dwiema rzeczywistościami doskonale ilustruje epizod z klonowymi skrzydełkami. Oczekująca na ważny wynik badań Ewa nie dopuszcza do siebie nadziei na wyzdrowienie, nie chce się łudzić. Mówi sobie: „Nie mogę na to liczyć. Nie będę sobie nawet myślała, nie będę wróżyła, co może być jutro. Cuda to są w bajkach”. Ale nagle przypomina sobie, że „wieczorem, kiedy drugi raz wietrzono salę, wiatr… nie, właściwie przeciąg przywiał zza okna, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak zachowane, skrzydlate ziarno klonu. Było bardzo wyschnięte. Zawirowało w powietrzu. Upadło na skraj łóżka. Ewa patrzyła na nie przez chwilę, wyciągnęła rękę… Było jak nieodgadniona wróżba… Jak list z jakiejś baśni…”.
To niezwykłe, wyostrzone przez długotrwałą, dokuczliwą chorobę napięcie pomiędzy monotonnym, unieruchomionym światem bohaterów a światem zewnętrznym – ruchliwym i zmiennym, napięcie, w którym oba światy łączą się dzięki ruchowi myśli i wyobraźni, zostało przez Bożenę Truchanowską bardzo trafnie uchwycone (znów językowa metafora unieruchomienia!) albo oddane (metafora ruchu!).
Jacek Friedrich, artykuł ukazał się w nr. 33 kwartalnika „Ryms”