KOC – Klub Osobników Czytających, w którym bardzo różni kulturalni czytelnicy dzielą się z „Rymsem” wspomnieniami ze swoich niepokojących, obrazoburczych, poruszających, wzruszających lektur dzieciństwa i wczesnej młodości. W części szesnastej: Zosia Gwardyś.
Dorastałam w czasach, kiedy codzienne zakupy robiło się z trudem. Kształt pustych haków na stoisku wędliniarskim pamiętam do dziś. Podobnie kolejki po cytrusy przed świętami Bożego Narodzenia. Gospodarka centralnie planowana zawitała oczywiście również do świata książki. Mimo wysokich nakładów i pojawiających się w miarę regularnie ciekawych tytułów, księgarnie nie ustrzegły się przed dominującym trendem i spora część książek, wartką strużką wypływała na czarny rynek. Polowanie na atrakcyjne pozycje podnosiło więc wydatnie poziom adrenaliny, a radość z własnego egzemplarza była nieporównywalna z otrzymaniem paczki z księgarni wysyłkowej.
Na mapie Warszawy były dwa miejsca, które dostarczyły najwięcej pozycji do mojej dziecięcej biblioteczki. Jednym z nich był Dom Książki Uniwersus u zbiegu Gagarina i Belwederskiej – ogromny modernistyczny budynek, który na kilku kondygnacjach wypełniony był tylko książkami i mapami. Do dziś wspomnienie jasnych, przestronnych wnętrz Uniwersusa stanowi dla mnie kwintesencję idealnej księgarni. Bez względu na to, czy wizyta przynosiła wymierny skutek w postaci zakupu, samo przebywanie tam niosło ze sobą dreszczyk ekscytacji, którego nie umiem już odtworzyć we współczesnych wielkopowierzchniowych księgarniach. Może to kwestia zapachu druku, który dziecięcy wyostrzony węch wyczuwał w dwójnasób, a może jednak tej niepewności, która towarzyszyła każdej wizycie. To tam rodzice kupili dużą mapę fizyczną Polski, która przez wiele lat wisiała na ścianie w moim pokoju.
Podobnie magicznie jak w Uniwersusie czułam się tylko w sklepiku Naszej Księgarni przy ul. Spasowskiego na Powiślu, gdzie z nosem przy kontuarze badałam wzrokiem stosy książek rozłożone na małym stoisku, w ciasnym, redakcyjnym pomieszczeniu. Uprzejma pani zdradzała mojej mamie, kiedy ukaże się jakiś nowy, ciekawy tytuł. Po taką poleconą pozycję trzeba było zjawić się danego dnia. Tydzień później nie było po niej śladu. Wyniosłam stamtąd przede wszystkim potężną kolekcję „Klubu siedmiu przygód”, a wśród nich książki Ożogowskiej, Bahdaja, Broszkiewicza, Niziurskiego, Nienackiego, Boglar i Nowackiej. Pamiętam jak z wypiekami na twarzy czytałam „Za minutę pierwsza miłość” z ilustracjami Gwidona Miklaszewskiego, a chwilę wcześniej uroczego „Doktora Dolittle” i smakowicie pasiastą „Mary Poppins”.
Pewnego dnia na moją półkę wprowadziła się spora kolekcja książek, których żadną miarą nie można było upolować w księgarni. Kiedy trafiły do mnie, duża część z nich była już nadszarpnięta zębem czasu, a części postaci na ilustracjach ktoś życzliwy dorysował karykaturalne wyrazy twarzy. Mimo to darzyłam je ogromną miłością i choć nie pamiętam, żeby ktokolwiek czytał mi je na głos, potrafiłam oglądać je bez końca.
Dopiero po latach dowiedziałam się, że ich twórca to mistrz i klasyk pop-upów – Vojtěch Kubašta. Ruchome kartonówki Kubašty, obok „Bajek samograjek” Brzechwy, były moją pierwszą przepustką do świata baśni. Postacie przesuwane za pomocą kartonowych zakładek, trójwymiarowe scenerie, ruchome detale i niezwykła atmosfera obrazów tworzyły klimat małych inscenizacji, do rangi których urastał każdy kontakt z książką. To ilustracje Kubašty zadecydowały również o moim pierwszym wyobrażeniu baśniowych scen z „Kopciuszka” czy „Królewny Śnieżki”, które pozostało ze mną na lata. Pop-upy Kubašty są ze mną do dziś. Na stopkach redakcyjnych widnieją daty: 1961, 1963, 1972. To już szacowni kombatanci, którzy zasłużyli na spokojny odpoczynek na zacisznej półce.
W ciepłych zakątkach moich domowych biblioteczek stoją też inne książki mojego dzieciństwa. Często świadectwem ich wieku jest pożółkły szorstki papier i wykruszający się klej. Podobno książka nieczytana umiera. Nasze mają się świetnie. Spytajcie moje dzieci.
Zosia Gwardyś – warszawianka z dziada pradziada, każdą wolną chwilę spędzająca w pachnących sosnami zakolach mazowieckiego Liwca. Montessoriańska mama trójki ancymonów, które wszystko chcą „zrobić samemu” i właścicielka dwóch grubych, brytyjskich kotów z Cheshire. Z wykształcenia teolog-dziennikarz. Autorka „Małej czcionki” – bloga o książkach dla dzieci.