Bo awanturą adaptacja jest

0
905

Robimy to na scenę! Każdy porządny reżyser, każdy dyrektor, który jest – jak mówi Krystian Lupa – marzycielem, raz na jakiś czas wypowiada takie zdanie. Emocja, która za tym stoi, musi być na tyle silna, żeby uruchomić potężną machinę, jaką jest produkcja spektaklu. Można więc śmiało powiedzieć, że pierwszym impulsem do powstania adaptacji jest jakiś afekt w stosunku do książki. Czasem zachwyt, rzadziej irytacja, najczęściej chęć zbliżenia się do tekstu, zrozumienia go, pokazania w nowym świetle.

Konserwatywni „strażnicy” literatury – beletrystyki czy dramatów, które także podlegają dekonstrukcji – zarzucają takim praktykom wandalizm, modowy koniunkturalizm, wreszcie używanie cudzego dorobku do własnych celów. Ale pod tymi argumentami, które tylko udają racjonalizm, kryje się jakieś podświadome oburzenie, a może lęk, że nasze mity założycielskie zostaną ośmieszone czy znieważone. Jest to więc lęk przed utratą tożsamości, a w konsekwencji przed rozchwianiem ja. Zabawne, że ci „strażnicy” protestują także przed „naruszaniem” dzieł, których w żaden sposób nie można uznać za narodowe. Znamy je bowiem jedynie dzięki przekładom, które choć także składają się na nasz – nazwijmy to – pejzaż intelektualny, są jednak tekstami założycielskimi innych kultur.

W jednym „strażnicy” mają rację: adaptacje bywają łobuzerskie, szczątkowe, czasem „zakażone” czy rozszerzone przez inne teksty tego samego albo zgoła innego autora czy autorki. Pojawiają się literackie sample, covery, kompilacje, mniej lub bardziej udane frankensteiny. A wszystko to jest eksperymentem, którego efekt można przewidzieć tylko do pewnego stopnia. Bo przecież dopiero finał, czyli premiera, rozstrzygnie, czy było warto i jak podejmowane decyzje podziałały na spektakl.

Ale samozwańczy obrońcy klasyki, ci, którzy występują chętnie przeciw „barbarzyńcom” teatru i literatury, działają w rzeczywistości na niekorzyść dzieł kanonicznych. Skazują je bowiem w ten sposób na nietykalność, zmurszałość, słowem na status anachronizmu, który warto badać jedynie ze względu na wartość historyczną. Tymczasem „barbarzyńcy” dbają o ich witalność, a czasem sprawiają, że dostrzegamy także aktualność i uniwersalizm nieco zapomnianych książek.

Zdarza się, że proporcje całkiem się odwracają i autorzy spektaklu biorą z oryginalnego tekstu niewiele: problemy poruszane przez autora, jakąś postać czy coś jeszcze bardziej abstrakcyjnego, jak atmosfera lub ogólna wymowa książki. Czasem – jak w przypadku niezapomnianej (i kontrowersyjnej) inscenizacji Krzysztofa Garbaczewskiego, zrealizowanej w Teatrze Polskim – zostaje (niemal) tylko tytuł. Wystawiający Kronosa Gombrowicza Garbaczewski poprosił aktorów o napisanie własnych Kronosów, czyli wzorowanych na zapiskach autora Ferdydurke dzienników. Aktorzy inscenizowali je podczas spektaklu. Było to ciekawe doświadczenie, które literacko nijak nie przystawało do dziennika (pełnego autosprawozdań ze stanu zdrowia i ilości przyjętych leków). Ale było w całości gestem z ducha gombrowiczowskim. A może nawet pogrywało krnąbrnie z naszym snobizmem, który każe nam zachwycać się „rachunkami zebranymi z pralni” Wielkiego Pisarza.

Adaptacje literatury na deski teatru to rodzaj zajmującej rozmowy z pisarzem, ale też dialog z recepcją i egzegezą jego twórczości. I projekt badawczy zarazem. Wielka przygoda, która może dać drugie życie książce.

Agnieszka Wolny-Hamkało, felieton ukazał się w 34. nr „Rymsa”, fot. Maciej Kulczyński

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj