Ten łokieć źle się zgina. Rozmowy o ilustracji

0
1270

„Ten łokieć źle się zgina. Rozmowy o ilustracji”
Sebastian Frąckiewicz
Wydawnictwo Czarne, 2017

Książka Sebastiana Frąckiewicza „Ten łokieć źle się zgina” to rozmowa z jedenastoma polskimi ilustratorami – ilustratorami w szerokim tego słowa znaczeniu. Autor spotkał się z Janem Bajtlikiem, Katarzyną Bogucką, Bohdanem Butenko, Iwoną Chmielewską, Emilią Dziubak, Bartłomiejem Gawłem, Anną Halarewicz, Janem Kallwejtem, Piotrem Sochą, Rafałem Wechterowiczem i Józefem Wilkoniem. Wzięłam tę publikację do ręki z wielką radością i ciekawością. Niestety nie do końca sprostała moim oczekiwaniom.

Dręczy mnie kilka pytań, na które nie znalazłam odpowiedzi w samych rozmowach, ani we wstępie. Ciekawi mnie, czym kierował się autor podczas doboru rozmówców? Na pewno nie było łatwo go dokonać, bo obserwujemy dziś wielu wyjątkowych twórców. Oczywiście nie mogło zabraknąć Wilkonia i Butenki, ale obaj udzielili już tylu wywiadów, że niewiele więcej dowiedziałam się z książki Frąckiewicza. Na większość pytań Butenko odpowiada jednym, może dwoma zdaniami. Na szczęście Wilkoń rozgadał się ciut bardziej i miło się tego “słuchało”, bo miałam wrażenie jakbym siedziała obok i przysłuchiwała się koleżeńskiej pogawędce.

Wracając do wyboru rozmówców… Być może to mój błąd, ale spodziewałam się tylko i wyłącznie ilustratorów książkowych lub takich, którzy współpracują z gazetami, a znalazł się tam również Rafał Wechterowicz, który tworzy głównie na potrzeby rynku muzycznego, czy Bartłomiej Gaweł, który pracuje w przemyśle gier komputerowych. Zaskoczyło mnie to. Oba wywiady były równie ciekawe, ale poczułam pewien zgrzyt. Widać, że Frąckiewicz wyjątkowo dobrze się czuje w tych dwóch rozmowach, bo obie były bardzo szczegółowe (czy nie za bardzo?). Zastanawiam się, czy jednak do tej książki nie pasowałaby bardziej inne nazwiska, jak Ola Niepsuj albo Mizielińscy?

W rozmowie z Emilią Dziubak, która zresztą była niezwykle ciekawa (autorowi udało się wyciągnąć odrobinę osobistych zwierzeń, co prawdopodobnie nie było łatwe), miałam wrażenie, że autor próbuje namówić Emilię do robienia grafik do gier komputerowych i aplikacji. Te fragmenty były dziwne… W tej rozmowie, tak jak chyba we wszystkich, Frąckiewicz długo drążył temat wynagrodzenia za ilustracje. Nie mam nic przeciwko pieniądzom, ale po pierwsze wydaje się oczywiste, że autorzy są związani poufnością umów, a po drugie zupełnie nie interesuje mnie to, ile zarabiają oraz czy za granicą jest lepiej, czy gorzej (chociaż można się domyślić odpowiedzi na to pytanie). Wydaje mi się, że za dużo miejsca zostało poświęcone finansom i robieniu kariery, a za mało samej twórczości, temu jak pracują, jakie trendy były, a jakie są we współczesnej ilustracji.

W ostatniej rozmowie z Iwoną Chmielewską autor szczegółowo wypytuje o rynek wydawniczy zarówno w Korei jak i w Polsce, pyta również o to, jak Chmielewska tworzy. Widać, że świetnie się do tego przygotował, co jest wielką zaletą każdej rozmowy. Tutaj jednak mam wrażenie, że pytania są zbyt długie i szczegółowe, Frąckiewicz wręcz poddaje interpretacji całe książki Chmielewskiej. W przypadku Butenki było podobnie. Większość tej rozmowy to pytania, a nie odpowiedzi. Zdaję sobie sprawę, że ten ilustrator nie jest łatwym rozmówcą, ale może w tej sytuacji byłoby lepiej nie publikować tego wywiadu?

Mimo wszystko polecam Wam tę książkę. Warto poświęcić czas na jej lekturę przede wszystkim ze względu na ciekawe przemyślenia ilustratorów. W pamięć zapadły mi szczególnie refleksje Emilii Dziubak nad tym, co jest w tej chwili modne i czy warto za tym podążać, a także słowa Jana Bajtlika o pięknie, które chciałabym Wam na koniec zacytować:

Piękno to kategoria, która strasznie nas blokuje. Swobodny, intuicyjny rozwój przejawia się przez dziecięce rysowanie, bazgrolenie. Dzieci robią to spontanicznie, i nagle pojawia się ocena w kategoriach “ładnie” i “nieładnie”. A co to znaczy “nieładnie”? Dlaczego, gdy dziecko stosuje czarny kolor, to będzie “źle”? To wynika z pewnej normatywności, w której ciągle tkwimy. Dziewczynki mają mieć długie warkocze z kokardą i rysować “ładnie”.

Marianna Wardak

Fragment:

Kiedy zdecydował pan, że zajmie się ilustracją? To był przypadek czy celowa decyzja?

Józef Wilkoń: Przypadek, aczkolwiek i konieczność. Przyjechałem do Warszawy, po roku urodził się mój syn Piotruś. Trzeba było utrzymywać rodzinę. I doszedłem do wniosku, że jedyną właściwą, skuteczną pracą, jakiej mogę się podjąć, jest ilustrowanie książek. Ta dziedzina wymaga znajomości dobrego rysunku. Na akademii dałem się poznać jako dobry rysownik, no i tuż po akademii, u rodziny w Łańcucie, zacząłem z natury rysować ptaki, zwierzęta domowe. To były takie moje pierwsze propozycje, rozwiązania ilustracyjne. Teczkę z tymi pracami zawiozłem do Naszej Księgarni i Ruchu. W Naszej Księgarni dyrektorem artystycznym był Michał Bylina, a w Ruchu – Marcin Szancer. I jeden, i drugi ogromnie życzliwie przyjęli te moje propozycje, pomogli i wpłynęli na to, że stosunkowo szybko dostałem pierwszą swoją książkę, taką rozmalowaną. Była to książka dla Naszej Księgarni „O kotku, który szukał czarnego mleka”. A w Ruchu od Szancera dostałem „Leśny lot” i kilka takich książeczek tekturowych w miękkiej oprawie.

Spotkałem się z kilkoma teoriami, dlaczego ilustracja po wojnie tak prężnie się rozwijała. Pierwsza mówi o tym, że po prostu brakowało książek, ponieważ zostały zniszczone w czasie wojny. A druga, że w czasach socrealizmu ilustracja była bezpieczną niszą, w której można było robić to, co się chce.

Józef Wilkoń: Tak. Na pewno podjęto to, bo to się partii również dobrze przyda. Ale nie dotyczyło to tylko nas i naszej sytuacji, bo po wojnie ilustracja dziecięca i książki dla dzieci rozwinęły się gwałtownie na całym świecie. Gdy wyjechałem w 1962 roku na Zachód i próbowałem pracować we Francji i w Niemczech, tam również ilustracja stała się niesłychanie powszechna. Jak grzyby po deszcze powstawały książki dla dzieci. Zarówno komuna, jak i kapitalizm podjęły ten temat jako prestiżowe narzędzie w swojej propagandzie kultury. To było bardzo dobrze widziane, że Polska Ludowa dba o dobro dzieci. Ale na rynku zachodnim działo się masowo to samo. I powstawały całe instytucje jak Biennale Ilustracji w Bratysławie – jedno z najbardziej zasłużonych i słynnych. A jednocześnie targi książki we Frankfurcie nad Menem, i w Bolonii, i w Warszawie. I tam dbano o to, żeby ilustracja dla dzieci kwitła.

Mam jednak wrażenie, że polska ilustracja była bardzo odważna jak na tamte czasy. To wynikała z tego, że partia nie wcinała się w sferę ilustracji dziecięcej i dyrektorzy artystyczni, tacy jak Szancer i Bylina, mieli niepodważalny głos?

Józef Wilkoń: To też. W tym czasie wydawnictwa dysponowały rzeszą niezwykle wykształconych ludzi. Redaktorzy, dyrektorzy artystyczni byli to ludzie na ogół bardzo wykształceni i zainteresowani swoją pracą. To byli nasi sojusznicy. Jeśli mnie albo Stannemu marzyło się, żeby zrobić coś dobrego, to redaktor, który nam zlecał pracę, nie miał nic przeciwko. Co więcej, kojarzył to również ze swoim własnym sukcesem. To było zdumiewające. W tamtych czasach panowała wszechobecna cenzura. I te nasze ilustracje do książek, do czasopism dziecięcych przechodziły również przez cenzurę. Na każdej ilustracji mam stempel i podpis cenzora. Niezależnie od tego, czy tam był kwiatek, czy małe zwierzątko.

Miał pan jakąś dziwną sytuację z cenzurą?

Józef Wilkoń: Miałem jedną rzecz, której nie odrzuciła mi cenzura, tylko wydawnictwo nie przyjęło tej ilustracji. Zrobiłem taką książeczkę Kubiaka „List do Warszawy” i wśród tych wierszy był wiersz o wyzwoleniu stolicy. Więc ja się trochę wkurwiłem i namalowałem wyzwolenie Warszawy, że ci berlingowcy idą nad tą Wisłą z paroma armatkami, wloką się po prostu wśród zgliszcz i ruin. Takie było wyzwolenie Warszawy. Od razu jednak tam mi powiedziano: „No nie”. To nie przeszło, zrobiłem w tym miejscu inną ilustrację. Nie zdarzyło mi się, żebym pokazał z uniesieniem wkraczające wojsko polskie do Warszawy i witającą je ludność. Ludzi nie było, były puste, zrujnowane ulice.

Czy w czasach, gdy wprowadzał pan taszyzm do ilustracji dla dzieci, była to rzecz nowa, awangardowa jak na polską rzeczywistość? Było to przyjmowane z zaciekawieniem?

Józef Wilkoń: Ogromny wpływ na to, co się wydawało, mieli dyrektorzy artystyczni. W każdym z wydawnictw był taki dyrektor, odpowiedzialny za poziom. Co by nie mówić, to były stanowiska obsadzane przez wybitnych twórców. I taki Szancer albo Bylina, w Iskrach Toepfer, w Czytelniku Samuel Miklaszewski ‒ to byli twórcy. Mieli wpływ na to, co się robiło. I tutaj takiego piętna cenzury zupełnie się nie odczuwało, z natury rzeczy. Chyba, że to były wydania stricte polityczne. Literaci, oczywiście, mieli do czynienia z cenzurą i potem borykali się z ogromnymi problemami, jak Herbert. Natomiast w plastyce cenzura nic nie miała do roboty, chyba że to były plakaty polityczne. Ale ja z takimi rzeczami nie miałem do czynienia, to robił Fangor w tamtym czasie.

Jak wyglądał sam proces współpracy z wydawnictwem? Przynosił pan ilustracje, zbierała się jakaś komisja?

Józef Wilkoń: To się nazywało rada. Rady graficzne odbywały się na ogół raz w tygodniu. Rada składała się z dyrektora artystycznego i grafików pracujących w wydawnictwie oraz redaktorów poszczególnych działów.

Pan był obecny na takiej radzie, czy to się działo bez pańskiego udziału?

Józef Wilkoń: Miałem takie jedno zajście: w Naszej Księgarni pokazywałem swoje oryginały. Tę tekę zrobioną w Łańcucie, o której już panu mówiłem, złożoną z ilustracji zwierząt, ptaków. Przyniosłem ją do Naszej Księgarni i miałem szczęście, że spotkałem na schodach Michała Bylinę, dyrektora artystycznego Naszej Księgarni. Podszedłem do niego, rzucił na mnie okiem. Mówię do niego: „Mam taki album, chciałem panu profesorowi pokazać”. „Proszę bardzo” – odpowiada. Stojąc na korytarzu, przerzucał tę teczkę i do mnie powiedział: „Chodźmy, niech pan idzie za mną”. No i idę za nim, weszliśmy do pracowni graficznej, tam się też właśnie odbywały rady. Wchodzę, Bylina zwraca się do wszystkich uczestników rady i grafika naczelnego, którym był Zbigniew Rychlicki, może i wtedy był też Butenko choć nie sądzę. Pewnie byli Mateusz Gabryś, Julek Makowski, Zdzisław Witwicki. 

I Bylina mówi tak: „Obejrzyjcie te prace, ten młody człowiek powinien bardzo szybko zrobić dobrą książkę”. A ja wtedy na to tak: „Oni już to widzieli!” Tak mi się powiedziało, bo byłem zły. Zostawia się telefony, wszyscy mówią „zadzwonimy”, prawią komplementy, a czas ucieka. Piotruś już podrósł i tak dalej. Więc byłem trochę w pozycji przymusowej, zdenerwowany trochę. Bylina się uśmiechnął, przejrzał te moje rzeczy jeszcze raz. I dostałem bardzo szybko pierwszą książkę do namalowania „O kotku, który szukał czarnego mleka”.

Informacja wydawcy:

Co łączy projekty postaci do gry Wiedźmin, koszulkę Slayera, przewodnik po Szczecinie dla dzieci i Księgę dżungli? Za każdym projektem stoi człowiek – ilustrator

Polska ilustracja od lat 60. jest światowym fenomenem – ceniona, dostrzegana i nagradzana, ale zawieszona między światem sztuk wizualnych, projektowaniem graficznym a literaturą nieczęsto staje się tematem książek innych niż naukowe. W jakiej kondycji jest polska ilustracja dziś? Co inspiruje twórców? Czym się zajmują poza pracą? I jak szeroko rozumiana ilustracja radzi sobie na wolnym rynku, nie tylko w przypadku projektów artystycznych, ale także działań usługowych i komercyjnych?

Sebastian Frąckiewicz rozmawia z jedenastoma przedstawicielami tej profesji – zarówno bardzo młodymi twórcami, jak i klasykami, na których pracach się wychowaliśmy. Każdy z rozmówców trochę inaczej traktuje swój zawód, inaczej też rozumie rolę ilustracji, a niektórzy nawet nie lubią używać tego pojęcia.

To książka o inspirujących, barwnych ludziach, dla których obraz jest pierwszym językiem.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj